poniedziałek, 30 czerwca 2008

wieki cale

10 dni klebi mi sie w glowie i musze sie pilnowac, bo mam ochote powiedziec wszystko na raz, powymieniac i pokrzyczec. Na takie wpisy, gdzie trzeba nadrabiac, Bromba nadaje sie jednak o wiele lepiej, w glowie ma wiekszy porzadek i wszystko po kolei opowiada. Ale aktualnie siedzi na ganku z Jan i Billem, popija kawke i dyskutuje o amerykanskiej gospodarce i Baracku Obamie. Bill i Jan jak zwykle wspaniali, tak jak szesc lat temu (tak, to juz szesc lat) stawiaja nas na nogi. Zaczynamy od kapieli, wielkiego prania, wyrzucania ciuchow i kupowania nowych. Dzisiaj w samolocie z Chicago do Nashville rozpadly sie kompletnie moje ulubione spodnie. Do trzech malych przedarc doszlo czwarte i spodnie nie daly sie juz nosic bez kompletnej kompromitacji, a w Stanach to pewnie mogloby sie skonczyc oskarzeniem o obraze moralnosci. Szczesliwie mialam w bagazu podrecznym druga pare spodni :)
Ale po kolei, mialam sie pilnowac.
Jackowo wyglada lepiej niz ostatnio, stopniowo przejmuja ta okolice Meksykanie, to chyba dobry znak. Ale w okolicznych knajpach wciaz mozna dostac pyszne pierogi ruskie, barszcz z uszkami i golabki. Dzien ogolnie byl bardzo udany - wieczorem wybralismy sie na kolacje i musical zapoznawac sie z amerykanska kultura. Musical (Jersey Boys) calkiem mi przypadl do gustu, choc opinie byly mieszane. Nastepny dzien calkowicie byl poswiecony Lukaszowym uroczystosciom, patrzylismy jak ubrany w toge i wiecie-jaka-czapeczke (nie wiem, jaka jest jej nazwa) odbiera swoj dyplom. Serce rosnie, taki szwagier :) A wieczorem podziwialismy tez mieszkanko Olgity, sliczne, dziewczyny przygotowaly tez pyszne jedzonko, zeby przez chwile jeszcze poczuc smak Meksyku.
22 czerwca polecielismy na Alaske w towarzystwie Mamy i Taty I. Swietnie, przepiekne gory, lodowce, zatoki, Fjordy, mnostwo zwierzat. Udalo nam sie zobaczyc wieloryby, lwy morskie, foki, wydry, nurkujace ptaki, niedzwiedze grizzly, losie, karibu, orly.. Przelecielismy sie cesna nad Parkiem Narodowym Denali, splywalismy z Bromba pontonem po gorskiej rzece (klasa IV w pieciostoniowej skali, calkiem bylo emocjonujaco). To chyba najlepiej bedzie zaprezentowac na zdjeciach. Trasa byla nastepujaca: z Anchorage do Talkeetny i Denali National Park, potem z powrotem na poludnie do Seward (Kenai Fjords) i uroczego miasteczka Homer. Poruszalismy sie pojazdem wielkosci autobusu, ktory byl jednoczesnie naszym domem. Ogromy! Na czas postoju powiekszal sie jeszcze, bo kanapa i lozko wyjezdzaly poza linie pojazdu, tak zeby w srodku bylo wiecej miejsca. W porownaniu z naszym australijskim wickedem byl to prawdziwy palac. Wieczory spedzalismy na rodzinnych pogawedkach, starajac sie uporac z zestawem win skomponowanym przez Tate I. ... z pewnym rozmachem. Sprostalismy w koncu temu zadaniu, ale ostatni dzien byl dosc ciezki ;)
A skoro podroze to widoki, ludzie i jedzenie, to nie moge oprocz przyrody i dobrego towarzystwa nie wspomniec wlasnie o jedzeniu. Alaska jest rajem dla wielbicieli ryb i owocow morza. Prawdziwym rajem. Halibuty i lososie zawsze swiezutkie, smakuja zupelnie inaczej niz w Polsce. Krewetki w niesamowitych ilosciach, a przede wszystkim rozmiarach. Tato szczegolnie zachwycal sie ostrygami i krabami, Mama kalmarami. Mozna naprawde od stolu nie wstawac.
Dobrze, przepraszam, ze tak skrotowo, na pewno jeszcze to uzupelnimy, chcialam dac szybko znac, ze zyjemy i co sie dzieje. Noc w samolocie jednak coraz bardziej daje sie we znaki i chyba musze zregenerowac sily, zwlaszcza ze dzisiaj przed nami jeszcze wieczorne pogaduchy, Jan zaprosila gosci na kolacje.

piątek, 20 czerwca 2008

chicago i przekret licznika


Dotarlismy do Chicago. A Malemu Mongolowi przekreca sie dzisiaj licznik i jest juz 28-letni. Tato mnie zdradzil, wiec przywolana - odzywam sie :) (prosze na czesc mojej zonki, kielichy w dlon i wszyscy choralnie spiewamy "Sto lat, sto lat, niech zyje, zyje nam....", zonka tu oczywiscie z tym przekrecaniem licznika przesadza, dzisiaj dopiero weszla w pelnoletniosc czyli skonczyla radosne 18 lat:))
Ostatnie chwile w Meksyku byly bardzo przyjemne, z dziewczynami rozstalismy sie nie na dlugo (Olgita i Aga sa przeciez w Chicago), w wieczor przed odlotem do Stanow spotkalismy sie tez ze znajomymi z Peru, Roberto i Jorge. Poniewaz obaj panowie pracuja dla linii lotniczych, a nastepnego dnia mielismy leciec, nie odbylo sie bez zachecajacej porcji opowiesci o awariach lotniczych, przewodach wysokiego napiecia zerwanych przednim kolem przy ladowaniu, mdlejacych pasazerach itd. Skuteczniej mnie nawet zachecali do porzucenia leku przed lataniem niz Bromba, ktory zawsze przy takich okazjach posluguje sie wyrazeniami typu "szybka smierc" i "niskie prawdopodobienstwo katastrofy". Ale dzisiaj urodziny, wiec zmieniam watek :) Wieczor spedzilismy w sympatycznej knajpce na tarasie na 3 pietrze budynku z widokiem na Zocalo, plac wieczorem prezentuje sie niesamowicie z jasno oswietlonymi budynkami i wielka lopoczaca flaga na srodku. Rozmowe stymulowalismy lokalnymi napitkami, Maly Mongol raczyl sie margerita, a Bromba wstepnie probowal piwa z sola i sokiem cytrynowym, a pozniej przerzucil sie na tequile, do ktorej lokalsi sacza sangrite (czyli krewke), a jest to strasznie pikatny sok pomidorowy z sola.
Nie moglismy sie doczekac przylotu do Chicago i trzeba przyznac, ze American Airlines daly nam tez okazje, zeby czekac jeszcze dluzej. Lot byl opozniony juz w Meksyku, a nad Dallas burza i nie dosc, ze krazylismy nad lotniskiem, to jeszcze po wyladowaniu okazalo sie, ze zaloga lotniska nie moze pracowac na plycie, jezeli w ciagu ostatnich 20 minut piorun uderzyl w odleglosci 6 mil od lotniska (samolot z pasazerami moze jednak w tym czasie tkwic na plycie bez problemu...). Tak wiec musielismy przeczekac dwa pioruny w odleglosci mniejszej niz szesc mil. Potem 1,5 godziny czekania w kolejce, zeby nas wpuscili do amerykanskiego Paradise Land, pobrali odciski palcow i sfotografowali. Na lotnisku panowal taki balagan, ze przez chwile zastanawialam sie, czy aby nie znalezlismy sie w innej czesci swiata (targ w Indiach), ktora Amerykanie uznaliby zapewne za tzw. trzeci swiat. W koncu dolecielismy do Chicago (my jednym samolotem, nasze plecaki nastepnym..), a tu juz Ingielewicze w komplecie, jak milo! Wieczorem wybralismy sie na rejs stateczkiem w ramach obchodow zakonczenia roku dla Lukasza i jego znajomych ze studiow. Przedstawiac musielismy sie dosc ciekawie: Lukasz i Ewa zmeczeni po wczesniejszych ruundach obchodow, rodzice ciagle jeszcze nie w pelni przestawieni na amerykanski czas, a my po podrozy i 3-godzinnym snie poprzedniej nocy. Alive and beating...

A poniewaz wolimy mniej pierwszoswiatowe czesci planety, to jeszcze pare zdjec z Meksyku :)

Meksykanie bardzo lubia swoja flage i umieszczaja ja gdzie tylko sie da. Flagi zwykle sa imponujacych rozmiarow, ta na Zocalo (glownym placu) miala pewnie wymiary, tak na oko 12 na 20 metrow...


Widok z balkonu naszego pokoju w Hotel Isabel, budynek piekny z przyjemna aura dawno juz zaleglego remontu :)

Kataryniarzy w Meksyku pelno, niestety katarynki zwykle juz bardzo rozregulowane, wiec swiszczace dzwieki jak na zatloczonym dworcu kolejowym. Ale do kapelusza wrzucac i tak kaza.


Frida i jej Grubas, Diego Rivera.

Studio Fridy, mostek prowadzi do studia Diega.

Dekoracje scienne w Casa Azul.

A tu juz slynny mural Diego Rivery w Palacu Bellas Artes - czlowiek na rozstraju drog, El Hombre en el cruce de caminos. Na prawo komunizm, na lewo zgnily kapitalizm. Nie udalo sie sfotorafowac calosci, bo niestety z obu bokow mural przeslaniaja kolumny, element konstrukcji budynku.

Bazar Guadelupe: Matka Boska i Frida.

Teotihuacan, Wojtek wmontowal nas w pozowanie do zdjec z lokalnym sprzedawca. Nic nie zarobil, ale zachwycony byl jak rzadko. Przy okazji przedstawiamy Olgiite (z lewej) i Age (po wyeliminowaniu sprzedawcy i MM, juz wiadomo!)

Widok zza brudnego obiektywu na Piramide Slonca w Teotihuacan.

Ciudad de Mexico i my jako fatamorgana.

Looks familiar? Wyglada, ze ludzkosc przez ostatnie 40 lat za daleko nie uszla na sciezce humanitarnego postepu.

Widoki z plotu przy Museo de Arte Moderno, tzw. galeria abierta (otwarta galeria) - poszukam strony internetowej, gdzie byc moze jest wiecej obrazow, teraz juz biegniemy. Po czterech latach nieobecnosci na amerykanskiej ziemi postanowilismy sprawdzic, co sie zmienilo na Jackowie :)

środa, 18 czerwca 2008

a co tam, cholera

k: niech zyje teqiulla, jak sie pisze?
o: najwazniejsze jest wczucie sie z dystansem
k: sprawa wyglada tak: bar zamykaja o 11, ale jak sie zplaci, to jeszcze pol godziny czyli media hora, mozna wytargowac, a media hora, to ile margerity? powiem wam tak: WYSTARCZAJACO!!!
o: nie media hora tylko quarenta y cinco (???) minutos - wciaz wystarczajaco
a: potwierdzam wszytsko !!!
k: rozwazmy. ile da sie zrobic w pol godziny, ewentualnie (olgita ma nierzeczywiste poczucie czasu, a nawet czasoprzestrzeni) w 45 minut? prawdziwy polak potrafi w tym czasie rozwazyc: stosunki damsko-meskie, problem nauczania religii w swieckiej co d zasady szkole, oraz ilosc koni mechanicznych w hondzie civic R TYPE (wszyscy kochamy ten samochod!!!)
o: a teraz moze wojtek lub po hiszpansku-meksykansku BOY TEC
w: mozna ujac to krotko, dziewczyny z lekka przedawkowaly margarite, a Bromba zaprawial sie w tym czasie tequila, poza rekomendowanymi przez spotkanego przez nas Maria, tequila Don Julio i 1800 okazalo sie ze tequila Centurion wchodzi rowniez dosc gladko, szczegolnie zapijana piwkiem Montejo!!! Viva Mexico!!!
o: ilosc literowek (w wojtka -boy teca) poscie wynosi 65 - wszystkie poprawione (niestety)
a: generalnie wszyscy autorzy tego posta beda wdzieczni za duza ilosc komentarzy. wiecej niz trzy :)
k: oto ja! pisarskie perpetuum mobile. zycie to.. nie przepraszam, zapomnialam witkacego. Kto tu sie zna na lieraturze. literatura umiera.
w: a teraz troche bardziej powazgnie, dzien zaczal sie nieciekawie, czyli problemami z opuszczeniem toalety, uzywajac terminologii pilkarskiej 3:1 ! dla sraczki, cale szczescie zespol w miare uplywu dnia zwiekszal sie o kolejnych zawodnikow (dla uwaznych czytelnikow bloga tak jak zespol pilkarski Lao superstars) czyli dolaczyly do mnie MM i Aga, Olgita grala w druzynie przeciwnej!!!
k: powiem to bez cienia watpliwosci: olga wygrala z bakteriami, a one ida w miliony!
w: ale dalej juz zupelnie powaznie, odwiedzilismy dzisiaj muzeum z muralem Diego Riviery (mural przedstawiajacy niedzielne popoludnie w parku Alameda) na ktorym Diego przedstawia siebie jako malego chlopca prowadzacego smierc za reke.
k: wiem!!! zycie to blaga!
o: murak-BURAK
a: hmmm wszyscy sie rozkrecaja, uwaga moze nie byc konca.....
w: dalszy ciag powaznego opisu, czyli, powiesil na murze zaszyl sie w kapturze...
k: powiesil na stolku, ucz sie osiolku
o: powiesil na trzepaku, umarl na hamaku ...
a: powiesil na krzaku (napisala aga z broda- czyli Wojtek), ... spadaj bydlaku
w: rozne takie rymowanki towarzyszyly nam w ciagu dnia (albo wedlug Olgity jak Wielkanocne pisanki) czyli kompletnie bez sensu, pozniej odwiedzilismy muzeum Bellas Artes, ktore poza muralami bylo kompletnie beznadziejne, przynajmniej dla poczatkujacego konesera sztuki nowoczesnej w postaci Bromby
o: dlugosc wpisu Bromby swiadczy o ilosci spozytego przez niego alkoholu - stanowczo ZA MALO!!! (nie mylic z Malym)
k: jechalismy autobusem po poludniu i padal deszcz. a z naszymi wpisami RADZCIE SOBIE SAMI!!!

niedziela, 15 czerwca 2008

garsc zdjec

Dzisiaj odwiedzamy Pueble, w ktorej wkrotce spotkamy sie rowniez z Olga i Agnieszka. Dziewczyny po wczorajszej przygodzie z brakiem miejsc w samolocie dotarly w koncu szczesliwie do Meksyku. Poczatek dnia spedzaja z rodzina przyjaciela Olgi z Chicago, ale juz o 18:30 jestesmy umowienie na przeciwko glownego wejscia do katedry. Katedra swoja droga imponujaca, Meksykanie rowniez doceniaja piekno architektoniczne tego budynku i kunszt jego wykonczenia i chyba z tej okazji katedra zostala umieszczona na banknocie 500 pesos.
W oczekiwaniu na dziewczyny postanowilismy, po wizycie w Museo Amparo, gdzie obejrzelismy bardzo ciekawa wystawe sztuki wspolczesnej Palomy Torres poswieconej przestrzeni miejskiej, zajrzec do pobliskiej kafejki internetowej. Tutaj niespodzianka, porty USB dzialaja i nawet komputer rozpoznaje nasz aparat, wiec szybka dezyzja, rezygnujemy z dalszego zwiedzania, przynajmniej na chwile, i wrzucamy zdjecia z poprzednich dni. Mamy nadzieje ze zamieszczone fotki zadowola nawet najwiekszych malkontentow:) i zadosc uczynia poprzednim brakom. (Po lewej Maly Mongol podziwia uroki San Cristobal.)
Ponizej nocna illuminacja katedry w San Cristobal.

Uliczni artysci, a wlasciwie akrobaci - San Cristobal.


Teraz kilka zdjec z podziwianego przez nas w okolicach Tuxtli kanionu del Sumidero. Sam kanion potezny, w najwyzszym miejscu goruje ponad 900 metrow nad rzeka.
Ponizej krokodyl waga junior w szerokim usmiechu do kamery, a la "przeklenstwo dentysty", Kaska nie mogla uwierzyc, ze zwierzak nie jest plastikowy, tak lekce sobie wazyl nasza obecnosc,i wygrzewajac sie bez ruchu w porannym sloncu.

Szybujace nad kanionem sepy, czyzby nie wierzyly w umiejetnosci naszego sternika i liczyly na obfity obiad z turystow?

Dla milosnikow ptakow ciag dalszy (Patulka, specjalnie na Twoje zyczenie): pelikan w locie i odpoczywajacy z kolegami na galezi, prawda, ze uroczy?

Ponizej przyklad fascynujacego sposobu dostosowywania sie natury do zmieniajacych sie warunkow konkurencji. U nas drzewa gubia na zime liscie, tutaj takie zachowanie bylo by kompletnie nieroztropne, bo konkurenci w tym czasie rosliby sobie spokojnie i zajeli dostep do swiatla. Natomiast by bronic sie przed pasazerami na gape, ktorzy wyrosliby drzewu na pniu lub galezi, niektore drzewa, tak jak w Australii, zrzucaja co roku kore.

Ciag dalszy cyklu cuda z kanionu del Sumidero: forma skalna uksztaltowana przez okresowo plynacy wodospad ochrzczona przez lokalnych przewodnikow nazwa "Choinka".

Opisywany w jednym z poprzednich postow kosciol w wiosce San Juan de Chamula, z zewnatrz niepozorny, wewnatrz niesamowity, a do tego jakie obrzedy!!! Mysle, ze i u nas znalazloby sie wielu amatorow takiego transcendentalnego doswiadczenia.

A to juz Mexico City, nieopodal Museo Nacional de Antropologia, prezentowane sa lokalne tance voladores, tu tubylcy z plemienia Totonac, szybuja wkolo 30 metrowego slupa, przywiazani linami w czym akompaniuje im bebniarz na szczycie slupa. Liny pierwotnie zawiniete wokol slupa, pod wplywem ciezaru tancerzy-akrobatow powoli rozwijaja sie i sprawiaja, ze slup sie obraca, a panowie szybuja w powietrzu jak na karuzeli. W czasie lotu wykonuja rozne artystyczne figury, starajac sie zachowac rytm wybijanej na bebenku muzyki.

Zaraz obok ich koledzy z innej druzyny plemiennej bawia sie w rytm bebna juz w calkiem przyziemne gry i zabawy wojenne:)

Zmeczony ogladaniem tancow ludowych i udzilaniem wywiadow niezbyt lotnym lokalnym studentom, starajacym sie zdobyc zaliczenie z angielskiego, musial podniesc poziom cukru i przeistoczyl sie w cookie monstera:)

sobota, 14 czerwca 2008

Frida, Trocki i Matka Boska

To najkrotszy opis naszego dzisiejszego zwiedzania. Zaczelismy od bardziej odleglych obrebow miasta, zeby zostawic serce Meksyku na wspolne zwiedzanie z Olga i Agnieszka, dziewczyny przylatuja juz jutro, a pojutrze spotykamy sie w Puebli!
Ale wracam do terazniejszosci, a wlasciwie najnowszej przeszlosci. Rano udalismy sie na poludnie miasta, zeby obejrzec Casa Azul, czyli niebieski dom Fridy Kahlo. Dom niby Fridy i Diego, ale z nimi bywalo roznie i burzliwie, wiec dom jest bardziej Fridy niz Diega. Pokoje ciagna sie jeden za drugim wokol pieknego ogrodu, po ktorym przechadzaly sie dwa wielkie grube koty, wlasciwie bardziej siedzialy niz sie przechadzaly. W casa Azul niewiele zostalo prac Fridy i Diega, ale jest sporo zdjec, listow, ksiazek z dedykacjami, w tym calkiem sporo o historii komunizmu. Ach, te dziwne fascynacje. Zastanawialismy sie, czy ich komunistycznymi zamilowaniami nie wstrzasnela znajomosc z Trockim, ktory kiedy go poznali w latach 30., byl bardziej ofiara niz autorem systemu. Chyba, ze czuli juz duch Chruszczowa i sami sobie w glowach ulozyli jego slynny referat: byly wypaczenia, ale system swietny. Co do Trockiego, to wlasciwie jego dom zrobil na mnie wieksze wrazenie. Wlasciwie nic w nim nie ruszono. Uwage zwraca nader skromne wyposazenie i to, ze ten dom tak naprawde byl forteca. Otoczony wysokim plotem z dwiema wiezami strazniczymi, okna od wychodzace na ulice do polowy zamurowane, do sypialni Trockiego i jego zony Nataszy prowadzily niskie i waskie drzwi pancerne. Do domu Trockiego przylega budynek z mieszkaniami straznikow. Wiekszosc czasu spedzal podobno w swoim gabinecie pracujac nad biografia Stalina i w ogrodku, w ktorym hodowal kroliki i kury, zajmowal se tez przesadzaniem do niego okolicznych kaktusow. Uroczy staruszek mozna by pomyslec. W muzeum wlasciwie zadnej narracji, oprocz podpisow pod zdjeciami. Zadnej daty urodzenia, zadnej zdawkowej biografii, opisu kariery ludowego komisarza. Do przytomnosci przywodzi tylko podpis pod zdjeciem, na ktorym Trocki przemawia do zolnierzy wybierajacych sie na front walki z Polakami. Ale mysle, ze niewiele osob go czyta. Pozostaje wiec obraz rosyjskiego intelektualisty, tragicznej postaci, ofiary Stalina.
Potem dlugi spacer, przystanek metra i znalezlismy sie na calle Altavista. Za plotem z kaktusow polaczone mostkiem budynki mieszczace studia Fridy i Diego, nie dalo sie nie zauwazyc, ze studia mieli chyba proporcjonalne do wlasnych rozmiarow: Diego wysokie, swietliste, ogromne, Frida calkiem kameralne. Na scianach mnostwo kolorowych szkieletow, po chorobie i wypadku Fridy jej obrazy pelne sa wewnetrznych narzadow i szkieletow.
Po obiadku na druga strone miasta, podroz metrem trwala dobra godzine. Wysiedlismy w samym srodku ulicznego balaganu, brudu, straganow i waskich chodnikow. Zza obdartego budynku na rogu ulicy widac bylo zielony dach i krzyz - to sanktuarium Matki Boskiej z Guadalupe. Znalismy dzieki temu kierunek, ale do Bazyliki trzeba bylo jeszcze troche pomaszerowac przez tunel straganow, ktorych asortyment zmienial sie w miare jak zblizalismy sie do wejscia: tacos i popcorn ustepowaly miejsca swietym obrazkom, swietym wypiekom ciasteczek i chlebow, t-shirtom z wizerunkami Patronki Meksyku w pstrokatych kolorach. Z ogladu tych straganow i wystroju bazylik - jest stara i nowa - mozna bylo wyciagnac wniosek, ze Meksykanie wlasciwie nie odnotowali zmiany papieza. Tu wszechobecny jest Jan Pawel II - na obrazach w kosciolach, na obrazach na straganach, na pominku. Przy bazylice stoi tez papamobile, ktorego uzywal. Dla nas to bardzo mile, ale mogliby chyba uwzglednic i Benedykta XVI, a tu nic, ani jednego obrazka. Wracajac jednak do "naszego Papieza", tutaj uwaza sie, ze mial druga narodowosc i byl oczywiscie Meksykaninem. Kochaja go nie mniej chyba niz Polacy, zapewniali mnie o tym napotkani Meksykanie, a wizyta w Guadelupe calkowicie to potwierdzila.

piątek, 13 czerwca 2008

Mexico City

Dotarlismy dzisiaj do Meksyku. Wylatytwalismy z Tuxtli, stolicy stanu Chiapas, do ktorej udalismy sie wczoraj wieczorem by latwiej dotrzec na lotnisko. Niestyty po raz kolejny zostalismy zwiedzeni na manowce przez przewodnik, w ktorym napisano, ze do lotniska jest tylko 8 kilometrow z centrum, wiec bylismy kompletnie zdziwieni, gdy taksowkarze zyczli sobie 20 dolarow za kurs. Ostatecznie okazalo sie, ze stawka byla jak najbardziej uczciwa (udalo nam sie odrobine znegocjowac cene), bo lotnisko oddalone jest od miasta o dobre 25 kilometrow. Sama Tuxtla zupelnie nieiteresujaca, duze nowoczesne miasto. Na rynku otoczonym modernistycznymi budynkami odbywala sie demonstracja, chyba Zapatystow, do tego lokalna skoczna muzyka, takie disco mexico, atmosfera piknikowa i gdyby nie porozstawiane do okola rynku namioty i porozwieszane transparenty mozna by uznac ze mieszkancy biora udzial w lokalnym festynie.
Po przylocie do Meksyku, w hotelu, od razu udajemy sie do baru kibicowac bialo-czerwonym. Komentarz co prawda po hiszpansku, ale wyobrazamy sobie atmosfere stadionu i Michala zdzierajacego gardlo zagrzewajac Polakow do walki, ..." Polska bialo-czerwoni, Polska, bialo-czerwoni, do boju, do boju, do boju, Polska gol" chyba tak to leci. Na boisku niestety nasze orly nie zachwycaly, a ostatnie 3 minuty to juz kompletna porazka. Gdyby nie Boruc, siedlczanin swoja droga, to pewnie zakonczylo by sie jeszcze gorzej. Pamietam jak w podstawowce gralismy w noge "na czworce", a on rzucal sie na asfalcie, broniac nasze strzaly:), myslelismy wtedy wariat, a tu okazuje sie ze byl jedynym godnym tego turnieju zawodnikiem w naszej druzynie, no moze poza swiezo adoptowanym Rogerem. W trakcie meczu na ekranie wyswietlane byly krotkie statystyczne informacje, typu: "Dania ostatnim zespolem, ktory nie zdobyl bramki w mistrzostwach Europy", gdyby nie wspomniany Roger mogloby sie to szybko zmienic, "Polska nie wyszla z grupy w zadnym istotnym turnieju od 1986 roku". Nalesnik ma w zupelnosci racje nasza druzyna to jednak patalachy. W poniedzialek, jak zwykle, mecz o honor, a poznej trzba dopingowac Chorwacje, jak by nie patrzec to nasi bracia Slowianie:)
Wrocmy jeszcze kilka dni wstecz. Zanim dotarlismy do San Cristobal, ogladalismy w towarzystwie wspomnianego Maria ruiny Majow w Palenque. Ruiny rzeczywiscie imponujace. W dodatku ciagle zaskakuja archeologow. W latach 50 poprzedniego stulecia odkryto w Swiatyni Inskrypcji katakumbe najznakomitszego przywodcy tego miasta Pakala, a pod koniec XX wieku w swiatyni obok grobowiec jego zony. Palenque roznilo sie od pozostalych ogladanych dotychczas przez nas ruin swoim polozeniem na wzgorzach i latwym dostepem do wody. Korzystajac z jej zasobow Majowie zbudowali system kanalizacji i toalet, przypominajacych w formie dotychczas sotsowane np. w Indiach systemy tzw. narciarza. Ruiny swiatyn rozrzuocne sa w dzungli wzgluz przecinajacego miasto strumienia.
Wczoraj wybralismy sie na wycieczke do polozonego niedaleko San Christobal kanionu del Sumidero, zapakowano nas na lodke i poplynelismy w dol wartkiej rzeki, po bokach potezne sciany kanionu wznosily sie na kilkaset metrow. Nasz przewodnik co jakis czas kierowal lodke w strone jednego z brzego w i pokazywal nam, a to wygrzewajace sie w sloncu krokodyle, a to male krokodylki ktore wlasnie wykluly sie z jajek i lezaly w gromadzie na kamieniu, czy tez skaczace po galeziach drzew malpy, lub ciekawe formy skalne przypominajace kasztaltem konika morskiego lub choinke. Przez cala podroz towarzyszylo nam cale mnostwo ptakow w tym niesamowite pelikany ktore spadaly jak kamien w wode by nabrac do dzioba ryb.
Po powrocie z kanionu, pojechalismy odwiedzic wspomniana juz wczesniej wioske San Juan de Chamula, ktora opisana jest w przewodniku ze wzgledu na niecodzienne obrzedy religijne. W wiosce trwaja juz przygotowania do obchdow swieta patrona. Na duzym placu przed kosciolem w altance rozgoscila sie orkiestra, ktora przygrywala skoczne kawalki, trzeba przyznac ze nawet moje niespecjalnie wrazliwe uszy bolaly od falszywych tonow pojawiajacych sie znienacka w granej melodii. Na placu wzdluz jedego z okalajacych go murow, rozsiedli sie panowie, ubrani w biale spodnie i koszule, na ktore narzucone mieli biale wlochate kapoty. Rynek przed kosciolem zastawiony straganami, sprzedajacymi najrozniejsze duperele, czesc z nich nastawiona stricte na turystow. Sprzedawczynie ubrane tak jak opisywala to w poprzednim poscie Kasia, w sliskie swiecace bluzeczki i kocowate spodnice. Na rynku mnostwo z lekka i mocno zawianych lokalsow. Pierwsza proba wejscia do kosciola zakonczylo sie niepowodzeniem, brak "autorizado", okazalo sie ze autorizado mozna zakupic w pobliskim biurze turystycznym za jedyne 20 peso, wiec druga proba juz jak najbardziej szczesliwa.
Wnetrze kosciola niesamowite, biale sciany z niewielka iloscia gzymsow pomalowanych w zywe kolory: jasny zielony, pomaranczowy i zolty, sufit czarny, cala podloga wysypana iglami sosnowymi, wzdluz scian rozstawione gabloty z firgurami swietych ubranych w kolorowe, bogato zdobione stroje. Kazda z gablot z bialym podpisem, jaki to swiety, zeby nie bylo pomylki do kogo sie modlic. Przed gablotami rozstawione stoly zastawione zapalonymi zniczami i swiecami. Na podlodze przed gablotami i na srodku kosciola wierni, recytujacy jak w transie wersy modlitwy. Niektorzy, nie potrafiacy wprowadzic sie w stan ekstazy religijnej w wyniku modlitwy, ulatwiali sobie kontakt z uniwersum za pomoca paru kieliszkow tequili zapijanej coca cola. Ogolnie wrazenie niesamowite. Troche przypomina mi to odpusty w Kloczewie, 24 czerwca, z okazji swieta tego samego patrona. Tam tez mozna zobaczyc kolorowe stragany, przygrywa skoczna muzyka i mnostwo mocno swietujacych lokalsow. Tyle ze obrzedy religijne bardziej konserwatywne i trwa to tylko jeden dzien, a tu towarzystwo przygotowuje sie i swietuje juz na kilka tygodni wczesniej, ciekaw jestem jak wyglada apogeum.
W San Juan odwiedzilismy rowniez lokalny cmetarz, uwage zwracaja trzy kolory krzyzy: czarny, niebieski i bialy, stawiane na grobach zmarlych. Czarny dla zmarlych w podeszlym wieku, niebieski dla zmarlych w sile wieku i bialy dla mlodych. Groby poustawiane tak blisko siebie, ze nie da sie przejsc nie depczac po jakims nieboszczyku, zreszta chyba ze wzgledu na oszczednosc miejsca w jednej mogile chowa sie wiecje niz jednego nieboszczyka na co wskazuja poustawiane jeden za drugim krzyze.
Powrot do San Cristobal pokonujemy korzystajac z lokalnego transportu, czyli colectivo. Tym razem mamy luksusowe miejsca obok kierowcy, czyli komfortowo. Droge w przeciwna strone przebylismy w miniej luksusowych warunkach cisnac sie w czworke na siedzeniu przeznaczonym maksymalnie dla 3 osob, przy kazdym zakrecie w prawo czulem na zebrach ramie drobnego facecika, ktory siedzial po mojej prawej, a przy zakrecie w lewo lokiec zonki, chociaz to niekoniecznie musial byc efekt sily odsrodkowej.
Meksyk przywital nas dzisiaj chmurami i deszczem. Jutro ruszamy zwiedzac miasto zbudowane na ruinach cywilizacji Aztekow i czekamy na przyjazd Olgity z siosta.
Zdjec niestety znowu nie bedzie, komputer nie ma napedu DVD i nie wykrywa naszego aparatu.

wtorek, 10 czerwca 2008

Chiapas

Mam problem z Meksykiem. Chodze pomiedzy ruinami, albo ulicami w San Cristobal de las Casas, i wiem, ze lezy tu tyle historii, ktore mozna opowiedziec, ze widze rzeczy, ktore choc wydaja mi sie juz bardzo znajome, bardzo normalne, to wcale takie nie sa. Ciagle je zauwazam, ale nie czuje juz tego przymusu opowiadania. Przyzwyczailam sie. Wojtek chyba zapadl w ta sama spiaczke, tylko moze bez analiz potrzeby pisania ;)
Wczoraj poznalismy Maria. Mario jest mlodym lekarzem z Ciudad de Mexico (dlaczego uzywac angielskiej nazwy) i jak sam to okresla, wstapil do wojska, bo robienie specjalizacji w Meksyku jest jak obowiazkowa sluzba wojskowa. Placa malo, a za najmniejsze przewinienie jest kara w postaci przymusowej pracy w szpitalu w dni wolne. Dodatkowo jest fala, a najgorsi sa stazysci z drugiego roku (w sumie cztery lata), mszczacy sie za niedawno doznane krzywdy, bo na pierwszym roku jest najmniej przyjemnie. Mario byl kolejna osoba, z ktora w ciagu ostatnich kilku dni rozmawialismy dlugo i zawziecie o swiecie, o miejscach, ktore kazdy z nas odwiedzil, o historii, ktora nas dotyczy (juz widze skrzywiona mine Agi :). Tym razem bylo jednak nie tylko o Polsce, sporo tez o innych narodach, i wcale nie faszerowalismy nikogo rozbiorowym romantyzmem!), o wojnach i wyborach, o ludziach. Mario byl swietnym rozmowca, zorientowanym w europejskiej historii. Opowiadal nam sporo o Meksyku, od sfalszowanych wyborow po antysemityzm (ktory, czego wcale sie nie spodziewalismy, jest ponoc dosc mocny w Meksyku) i narcocorridas. Nie pamietam tego z prasy, ale ja w ogole malo pamietam z prasy.. Wojtek mowi, ze o tym czytal. Ostatnie wybory prezydenckie ponoc zostaly sfalszowane. Przegrany kandydat zreszta do tej pory utrzymuje, ze jest jedynym prawowitym prezydentem kraju, powolal tez rzad, wraz z ktorym udal sie na wewnetrzna emigracje. Aktualny prezydent odpowiada mu ta sama bronia, to znaczy ignoruje go po prostu, tak jak tamten nie przyjmuje do wiadomosci obecnego porzadku w kraju.Wazniejsze jest jednak cos innego. Nie tak bardzo dawno temu (kwiecien, maj br.) "The Economist" wydrukowal specjalny raport dotyczacy tego, jak telefony komorkowe, ipody i mobilne komputery zmieniaja nasze spoleczenstwo, w tym mechanizmy kontroli spolecznej nad instytucjami panstwa. Nie pomyslalam wczesniej o tym, jakim skutecznym narzedziem moze byc aparat fotograficzny albo kamera w telefonie komorkowym. Otoz po wyborach ukazal sie film zatytulowany "Fraud", ktory zostal zmontowany przez profesjonalnego rezysera z nadeslanych do niego mini-filmow pochodzacych wlasnie z telefonow komorkowych czy mini aparatow z funkcja nagrywania. W jednym z nich widac bylo, ze otwor w urnie wyborczej byl dosc waski i wymagal kilkukrotnego zlozenia karty do glosowania. Tymczasem po oficjalnym otwarciu urny wiekszosc kart do glosowania nie miala zadnych sladow po zgieciach. Widac karty dostaly sie do urny jakims sekretnym wejsciem. Ludzie robili tez zdjecia list wyborczych, na ktorych widnialy nazwiska znanych im nieboszczykow. Coz ewidencja moze byc nieaktualna, trudno juz jednak brakiem aktualizacji wytlumaczyc fakt, ze nieboszczyk glosuje. Chyba ze moc urzedowych decyzji jest tak porazajaca, ze i wskrzeszac potrafi. Prezydent film ponoc tez zignorowal. Podobnie jak protesty. A spoleczenstwo? (Nie moglismy nie zapytac.) Spoleczenstwo i tak w duzej czesci na niego glosowalo. Spoleczenstwo chce swietego spokoju, bo podczas swietego spokoju mozna zarabiac. Nie powinnam tego pisac, bo nie jestem lepsza. Nie walcze o wolnosc prasy w Rosji, ani niezaleznosc wymiaru sprawiedliwosci w moim wlasnym kraju, nie walcze o Tybet, ani o Darfur. Tak mi sie zebralo. Myslicie, ze przez to, ze zyjemy, odpowiadamy za niesprawiedliwosc swiata? (Chyba za duzo sie naczytalam tej Lessing.)
No dobrze, dosc, a narcocorridas? To meksykanskie zakazane piosenki. Katowal nas zreszta nimi wczorajszy kierowca busa. Po przerwie w podrozy przesiadlam sie jak najdalej od glosnika, Wojtek trwal tuz za kierowca. Sa zakazane, a dokladnej zakazane jest ich publiczne odtwarzanie, uslyszec je mozna tylko z kasety czy plyty w bardziej prywatnych okolicznosciach. Zakazane, bo gloryfikuja przestepcow i moga inspirowac do przestepczych dzialan. Pochodza z polnocy kraju i opowiadaja o przemytnikach narkotykow. Takie narkotykowe romantyczne ballady. Najslynniejsza ponoc opowiada o Baltazarze, ktorego zlapala policja, stanal przed sadem i zostal skazany, ale uciekl z konwoju wiozacego go do wiezienia. Rytm a la disco polo.
Kolejnymi rozmowcami byli Amerykanie. Mieszkaja w Ciudad de Mexico, on na emeryturze, ona steruje czymstam w ambasadzie amerykanskiej, chyba jest dosc wysoko, nie pytalismy, mowila, ze odpowiada za caly region Ameryki Lacinskiej i kawalek zadan w Rzymie i Bangkoku. Zadawali nam mnostwo pytan o Kambodze i Wietnam, chyba niesluzbowych ;). Ona placze ze wzruszenia, jak przypomni jej sie Jan Pawel II albo pokazuja Go w telewizji. Kolejnymi rozmowcami byli Niemiec ze Stutgartu i Szwajcar z Zurychu. Smialismy sie z wedrowek ludow w Europie. Niemiec, ze tylu w Niemczech pracuje Polakow. A Szwajcar (historyk wojskowosci, swietny rozmowca) mu na to, ze w Szwajcarii wszyscy lekarze to Niemcy, ktorzy u siebie zarobic moga polowe szwajcarskiej gazy, i ze w swoim dialekcie juz o chorobach raczej nie porozmawia. Mowilismy tez o tych powojennych wedrowkach, juz w mniej wesolym tonie, ale tez bez zadnych uprzedzen, opowiadalam im, jak kiedys w Warszawie (zupelnie zreszta bezmyslnie) zaczepiona przez grupke panow bez wlosow i przyodzianych we fleki (pamietacie jeszcze te kurteczki?), zaprzeczylam gorliwie nieprzerwanej piastowskiej polskosci Wroclawia. Nie wiem, co ich powstrzymalo przed przetlumaczeniem mi poprawnej wersji przez skore, chyba po prostu zrozumiawszy, ze panowie raczej wola monologi od dyskusji, oddalilam sie czym predzej, albo oni nie chcieli tluc baby (a moze Mareczek przestal sie spozniac, bo czekalam wtedy na niego pod Kolumna Zygmunta ;)).
W kazdm razie nasi rozmowcy sa zwykle ciekawi Polski, zadaja nam duzo pytan (jak juz przejdziemy przez zwykla wstepna fale zaprzeczen, ze nie jestesmy ani Niemcami, ani Norwegami. Nie wiem, skad tutaj ta Norwegia? W Ameryce Pd. najczesniej bylismy Amerykanami albo Francuzami, czasami Szwedami, w Australii Niemcami, w Indiach Anglikami, Azji Pd.-wsch. juz nie pamietam.): "a, nie wiedzialem", "aaa, naprawde"? Jestesmy troche przybyszami z terra incognita, czesto nawet dla Niemcow. Chociaz roznie to bywa, czasami zaskakuja nas bardzo szczegolowym pytaniem, ktore pokazuje, ze orientuja sie dobrze w naszych sprawach. Najbardziej nie lubie pytania o to, kto jest naszym Prezydentem. (Bo znaja Prezydenta Walese.) W tej czesci swiata trzeba tez od razu tlumaczyc, ze w Europie mamy tez premierow. A kto to taki i co moze? Nieustanna powtorka z prawa konstytucyjnego.
Co jeszcze? Dzisiaj podwiozl nas lokalny minibus, zatrzymal sie na szosie, widac marnie juz przebieralismy nogami wracajac ze spaceru. W srodku kobiety z dzieciakami, jechaly chyba z San Juan Chamula, jednej z wiosek zamieszkanych przez plemie Tzotzil. Nosza koszule z takiego gladkiego, swiecacego materialu, prawie takie jak te, ktore niedawno modne byly w warszawskich biurach, z zaokraglonymi troche rekawkami. Usmiechnelam sie. Panie zamiast spodenek w kancik albo obcislych spodniczek mialy... tez spodniczki, a raczej taki wlochaty kawal ciezkiego ciemnego koca, ktory trzymal sie zwiazany na wysokosci pasa kolorowym, wyszywanym paskiem z materialu. Swiecace koszulki maja tez kolorowe wyszywanki przy guzikach i za zakonczeniach rekawow. (Nie sa tez raczej obcisle, widac do plemion Tzotzil nie dotarla jeszcze mania kupowania za wszelka cene rozmiaru S, a najlepiej XS.) Na plecach kawalek materialu, a w srodku zakupy albo niemowle. Na czas karmienia przerzucane do przodu. Wokolo starsze dzieciaki, dziewczynki tez w blyszczacych koszulkach i mini wlochatych kocach z kolorowa tasiemka. Chlopcy, o dziwo, zupelnie normalnie odziani - dresiki z samochodem, mocno przetarte sweterki. Nosy wiecznie zasmarkane, nogi w utytlanych sandalkach lub klapkach, oczy ciekawe. Zawsze sie do siebie usmiechamy, Wojtek wiecznie gotowy do wyglupow, wiec spojrzenie, usmiech albo krzywa mina i malec chowa sie za rekawem mamy, pozornie przestraszony, za chwile swiecace oczy (i zeby) z powrotem sie wylaniaja. W takich srodkach transportu zawsze jestesmy ciekawostka, z tymi naszymi jasnymi wlosami, inaczej ubrani, choc buty tez zwykle utytlane, moje moze bardziej niz Wojtka, na liczbe niespranych plam tez moge ciagle stawac w zawodach. Wojtek zreszta dzisiaj jest gwiazda, pozowal na targu do zdjec trzem Meksykankom, mam wrazenie, ze mnie zaprosily do zdjecia z grzecznosci, jak sie zorientowaly, ze nie jest sam, ale rozmyslnie nie stanelam kolo niego, w ten sposob latwiej mnie wytna. Najbardziej popularni bylismy w Azji Pd.-Wsch. tam napadaly nas cale wycieczki Chinczykow i stalismy tak po dobrych pare minut w rozchichotanym chinskim tlumie, czekajac az blysnie ostatni aparat.
Postanowilismy leciec juz pojutrze do Meksyku, zdaje sie, ze do wylotu do Stanow i tak bedziemy mieli za malo czasu na to miasto. Bedzie jeszcze wycieczka do Puebli, spotykamy sie tam w niedziele z Olgita i Agnieszka, potem wspolnie jeszcze Teotihuacan.

poniedziałek, 9 czerwca 2008

Meksyk-Mongolia

To zaczne od Mongolii: ogloszenie dla przebywajacych we Wroclawiu. Agata (czyli siostra J. :)) i Mikolaj (jej towarzysz podrozy) poprowadza jutro pokaz slajdow z konnej wyprawy po Mongolii - "MONGOLSKIM STEPEM SZEROKIM, KONIKIEM NIEWYSOKIM, czyli 3 konie, 2 ludzi i 1 pies w krainie kumysem plynacej". Kiedy? 10 czerwca, godz. 18. Gdzie? Budynek A1 Politechniki Wroclawskiej (Wybrzeze Wyspianskiego 27), sala 329 (DKF). Wstep za usmiech i ciekawosc swiata :) Zapraszamy w imieniu Agaty i Mikolaja.

To wracamy do Meksyku. Z Tulum pojechalismy do Chichen Itza, znowu z plecakami. Zwiedzanie w takim upale jest bardzo meczace. Oprocz tego tlumy turystow i jeszcze wieksze tlumy handlarzy. Przyzwyczajeni jestesmy, ze wypelniaja szczelnie ulice czy drogi prowadzace do najwiekszych turystycznych atrkacji. W Chichen Itza sa w srodku. Mysle, ze gdyby zrobic zdjecia z powietrza, to obok budowli Majow, spod kazdej korony drzewa, ktore daje choc troche cienia, wystawalby kolorowy kontur rozlozonych na prowizorycznej ladzie, kocu czy wprost na ziemi drewnianych masek, glinianych miseczek, drewnianych instrumentow, czaszek, Chrystusow na krzyzu, tradycyjnych bialych sukienek z kwiatowymi motywami wyszytymi wzdluz dolnego obrebu i na kolnierzach, kolorowych szachow z polszlachetnych kamieni.. Byl nawet kilimek z Janem Pawlem II, ktorego do piersi tuli Matka Boska.

W tym upale i tlumie ciezko bylo mi skupic sie na chwile na tym, co powinnam ogladac, dac wyobrazni chwile, zeby zaczela pracowac, odtwarzac, a raczej dopowiadac. Ale budynki imponujace, ciagle musialam sobie przypominac, ze to nie sa starozytne budowle, lecz swiat, ktory na osi Historii, czy Czasu, nie jest wcale tak odlegly.
Religijne obyczaje calkiem mieli nieludzkie. (Zabaczcie, co ubrany odswietnie Maj dzierzy w lewej dloni.)

Wieczorem bylismy juz w Meridzie. Zrobilo sie chlodniej, ale wciaz jeszcze goraco. Liczylismy na to, ze po zachodzie slonca odczujemy ulge, ale tak nie bylo. Najtrudniej w takim upale sie zasypia. Mi zajelo to godzine, godzine krecenia sie i gapienia na dwa wiatraki zawieszone pod wysokim sufitem, godzine wsluchiwania sie w odglos elektrycznego wentylatora. Bromba wiercil sie na dolnym poslaniu pietrowego lozka, wrocilismy bowiem do swiata dormitorios turisticos.

Merida jest milym parterowo-jednopietrowym miastem, blyszczacym budynkami hiszpanskich zarzadcow i jezuickich misjonarzy. Jak w Peru, koscioly zbudowane sa z kamienia ze zburzonych
swiatyn, tym razem Majow nie Inkow. Powszechnym towarem turystycznym w Meridzie sa hamaki, w naszym hostelu wisi jednak na scianie zwiezla informacje, ze tradycyjne jukatanskie hamaki juz dawno niewiele maja wspolnego z Jukatanskim rekodzielem, zapewne wiecej z chinskim czy hinduskim. Tradycja wciaz zywa, zreszta mysl o Indiach przywolal przyjacielski kucharz z naszej sniadaniowej knajpy, ktory zartowal, ze w Europie cwiczy sie kamasutre, a w Meksyku "huamacasutre" (po hiszpansku gra slow - cama (wym. kama) oznacza lozko).
W Meksyku uwaza sie Meride za jeden z osrodkow sztuki, wiec jako swiezy wielbiciele sztuki wspolczesnej (czy raczej pola do zabawy, jakie stwarza) wybralismy sie obejrzec, co tez wspolczesnie tworza Meksykanie. Naszym ulubiencem zostal Gabriel Ramirez Aznar, ktoremu przypisalismy autorstwo dziela zatytulowanego "Powrot czerwonej masakry". Dzielo przedstawia wylaniajace sie spod plam farb roznych kolorow zarysy czterech postaci, z ktorych dwie maja na wysokosci twarzy i gornej czesci klatki piersiowej czerwone plamy. Tytul byl niemal jak recenzja, pomijajc moze kolor, wiec calkiem nas rozbawil. Ponowny oglad dziela, a szczegolnie dokladniejszy oglad hiszpanskiej tabliczki z tytulem "La vuelta de mascara roja" przekonal nas jednak, ze Aznar zamiast czerwonej masakry namalowal powrot czerwonej maski. Masakra bardziej nam pasowala. Malarz jest tez autorem serii obrazow przedstawiajacych publiczne szalety w Meridzie.

Po poludniu pojechalismy do Uxmal. Wreszcie to, co chcielismy zobaczyc. Oczy pelne ruin, glowa pelna przedstawien, a dookola zdecydowanie mniej ludzi. Podobalo nam sie bardziej niz w Chichen Itza czy Tulum. Dodatkowo zostalismy na wieczorny show swiatla i dzwieku, zeby z widowni ogladac, jak kolejne budowle czy poszczegolne rzezby wylaniaja sie z tla nocy w kolorowych swiatlach reflektorow. Do tego muzyka i glosy jak w nagranej ksiazce. Od czasu do czasu przejety, natchniony narrator, potem wypowiedzi postaci, rozne, mniej mentorskie, radosne, ciekawe, przestraszone.




A dzisiaj wycieczka do Parku Narodowego Celestun, zeby ogladac flamingi i pobyczyc sie na plazy nad Zatoka Meksykanska. Nie bede nic o tym pisac, zobaczcie sami:


Za kilka godzin jedziemy do Palenque.

piątek, 6 czerwca 2008

Sto lat! (i Tulum)

Pierwsza sprawa jest taka: dzisiaj sa urodziny Taty I. i z tej wlasnie okazji WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO, TATO!, a dla czytelnikow informacja, ze jezeli brakowalo okazji do wieczornego toastu to juz jest :)

Po drugie, uff... na poludniu duzo lepiej. Obejrzlismy dzisiaj pierwsze ruiny po Majach.



Ruiny takie sobie, ale polozone genialnie nad niebiesciutka woda i piaszczysta plaza, w koncu to ruiny karabskiego portu. Oczywiscie pelno Amerykanow, ale srednia wieku juz wyzsza niz w przypadku wspomnianych przez Olgite studentow na spring breaku. Ale tez bylo wesolo. Amerykanie, jak to Amerykanie ze smiertelna powaga podchodzili do ruin portu opuszczonego pod koniec XVI wieku, wybudowanego jeszcze wczesniej. Taka ruina ponad piecsetletnia to sie w glowie nie miesci. Ustawiali sie wiec i usmiechali do kamer, co chwila dobiegaly nas stanowcze zapewnienia typu "yes, that is a good shot, with that ruin back there, yes, definately". No to my tez: Wojtek i ruina back there, Kate i ruina back there.


Fakt jest taki, za duzo z tego nie zostalo. Widac forme zabudowan, ale rzezb juz prawie wcale, z rzadka troche jakiegos barwnika, w miejscach gdzie trudniej bylo dostac sie wodzie deszczowej. No i robilismy furrore z plecakami w taki upal. Ruszylismy dzis rano z Cozumel, na prom, potem sniadanie (mniam, niech zyja uliczne stragany ze swiezym sokiem pomaranczowym i tacos z krewetkami!), na autobus, ktory podwiozl nas na skrzyzowanie glownej drogi z boczna w strone ruin. Do ruin byl kilometr, czyli calkiem blisko. Ale wiekszosc turystow pokonywala ten straszny dystans w wagonikach ciagnietych przez traktor. No to wyobrazcie sobie, jak patrzyli na nas. Czulismy sie co najmniej jak maratonczycy ;)
Reszta dnia to juz byczenie sie na plazy i powrot do zabaw dziecinstwa - skoki przez fale, na glowke, na plecy, prosto w spieniona wode. No i obowiazkowo, budowa zamku z fosa.

Jedynym minusem Tulum sa ceny. Budzetowe zakwaterowanie przy plazy (a chcielismy juz koniecznie przy plazy, bo nastepna plaza pewnie za rok) to tzw. cabaños. Mozna by myslec, ze to bungalowy, ale nie bardzo, szukalismy polskiego odpowiednika i najblizsze okreslenie, wlasciwie doskonale oddajace istote cabaños to "szopa". Otoz szopy na plazy sklecone z desek i przykryte liscmi palmowymi z dwoma plastikowymi krzeslami, podwojnym materacem oraz mini stolem (w sumie jakies 3m x 3m) kosztuja 30 usd za noc. Wersja luksusowa, dalej bez lazienki, ale za to z drewniana podloga (a nie po prostu piaskiem) kosztuje od 40 do 50 usd za noc. Tyle za szope nie bylismy gotowi zaplacic (za 10 usd szopa bylaby jak najbardziej zdatnym mieszkankiem), postanowilismy wiec, ze skoro ma byc plaza, to bedzie plaza, dorzucilismy troche dolarow i przynajmniej stosunek jakosci do ceny jest bardziej zadawalajacy (choc Azja, a nawet Ameryka Pd. to to nie jest :)).

Jutro kolejne ruiny, rano wyruszamy do Chichen Itza.

poniedziałek, 2 czerwca 2008

Amazonia (juz z Cancun w Meksyku)


Chlopczyk z leniwcem.

Domy zbudowane na palach najczesciej nie maja scian (tylko bogatsze domy maja wewnetrzne scianki i balustrade wzdluz zezwnetrznej granicy domu. Dach wystaje po prostu kawalek dalej poza obrys podlogi jedynego pietra. Czasem polscianka odgradza kuchnie. Mieszkancy Amazonii chodza spac bardzo wczesnie. Kiedy wracalismy z popoludniowych spacerow na kolacje widac bylo tylko poustawiane gesto na podlodze mini namoty z siatki-moskitiery. Czasem z wnetrza tych namiotow-kokonow dobiegala odpowiedz na zaczepki Raula.

Wioska, ktora odwiedzilismy przy okazji wypatrywania slodkowodnych delfinow. Gdy tylko jej mieszkancy zobaczyli lodke z nami, zawrzalo i rozpoczal sie ruch w kierunku wolnego kawalka trawnika przy miejscu, gdze zacumowalismy. Za kilka minut przechadzalismy sie po lokalnym targu bizuterii, wykonanej z czego tylko dalo sie znalezc w dzungli. Targ mial niestety tylko dwojke klientow, przy czym Wojtek sam niechetny do obwieszania sie koralami wypychal mnie na zakupy - rzadka okazja. Wybralismy w koncu kolczyki, ktore musialam od razu zalozyc, a raczej ktore sprzedawczyni postanowila od razu na mnie zalozyc.

Wujek Victora Raula upolowal krokodyla. Mial jakies 2,5 metra. Kiedy przyszlismy po poludniu tego dnia na skraju chaty lezaly juz tylko resztki - kawal pyska i lapy.

Ogromne liscie lilii wodnych na ´Jeziorze Smierci´. Inny wujek Raula tam zaginal, dziadek znalazl juz tylko puste canoe. W tym jeziorze jest ponoc najwiecej krokodyli.

Victor wypatrzyl pare czerwonych oczy w zaroslach na drugim brzegu i po chwili ku mojemu przerazeniu wioslowal juz w tamta strone. Jak sie okazalo (ja ledwo moglam z takiej odleglosci dopatrzyc sie tych dwoch swiecacych na czerwono punkciokow, nie mowiac juz o mozliwosci oceny wielkosci krokodyla..), zagrozenie nie bylo smiertelne :) Ja jednak mialam dosyc, bezustannie wyobrazalam sobie ruch poteznego ogona, ktory nasze kanoe bez trudu przewroci. Victor i Wojtek niechetnie zrezygnowali z wypatrywania wiekszych egzemplarzy. Te wylaza zreszta duzo pozniej okolo 10 wieczorem, my przed osma wracalismy na kolacje.


I jak zwykle spoznilismy sie.. Po drodze trzeba bylo jeszcze raz zanurzyc sie w dzungli na ogladanie tarantuli i ogromnych ropuch, ktore opryskuja napastnikow plynem bardzo szczypiacym w oczy. Za chwile stalismy z odwroconymi na bok glowami, zerkajac na Victora, ktory z zamknietymi oczami, trzymajac daleko od twarzy w wyprostowanej rece ropuche pozwalal jej wystrzelac sie kompletnie z tej plynnej amunicji. Wbrew jego oczekiwaniom nie chcialam poglaskac zabki.

A to owoce mojego polowu. Szesc piranii (cztery moje, dwie Raulita) wyladowaly na stole podczas lunchu. Maja bardzo dobre mieso, ale jest go niewiele i sporo osci.

To juz w poblizu portu w Iquitos. Drewno splywa po rzece, w porcie od razu jest tartak, ktory od strony ladu wyglada jak wielka gora desek. Zdaje sie, ze brakuje im magazynu.

Synek wlasciciela motorowki pracowicie wybiera wode spod naszych butow (w tym momencie trzymalismy je juz wysoko w powietrzu) i wylewa za burte. Do dzioba lodki przyczepiona lista holownicza, ciagniemy sie powoli do stacji benzynowej.

Barwy wojenne. Pierwszy spacer po dzungli.

Plywajaca kuchnia w najblizszej wiekszej miejscowosci (nie pamietam nazwy). Zatrzymalismy sie tam po drodze z Iquitos na male zakupy. Na straganiku obok kupilismy zawiniety w liscie bababowca maniok z ryba, ktory najprawdopodobniej byl powodem Wojtkowych cierpien. Raulito zapomnial wspomniec, ze do gotowania, do picia zreszta tez, uzywa sie wody prosto z rzeki.

Przerwa w drodze na targ w Iquitos. Sprzedawczyni bananow.

Miejscowosc, w ktorej zatrzymalismy sie na zakupy w drodze z Iquitos.