czwartek, 27 marca 2008

Do Nalesnika

Kochany, naprawde przesladuje nas pech. Staramy sie, jak mozemy. Wlasnie teraz siedzimy przed komputerem w galerii sztuki aborygenskiej w Katherine. Jestesmy glodni. Ale nic to. Postanowilismy, ze blog przede wszystkim. Komputer ma nawet usb niezabudowany zadna szafka, ale niestety nie widzi ani aparatu, ani photobanku. A zdjecia na dowod naszej obecnosci w Australii zrobilismy wczoraj. Bylo juz ciemno, ale tablice parku sa odblaskowe :) Trzeba bylo tylko wysiadac z latarka i swiecic pod nogi, bo noca nie widac wezy. Dzisiaj jest bardzo australijski dzien, taki australijski-prowincjonalny. Wieczorem dotarlismy do 490-osobowej miesciny o nazwie Pine Creek. Rano udalismy sie na lokalna poczte, gdzie mieszkancy przyjezdzali odebrac swoje listy, widac nie ma listonosza. Potem do lokalnego muzeum kolei (historia jednej linii do nikad). Nastepnie 100 km na poludnie przez piekna sawanne. Na drodze pusto, tylko co jakis czas "roadtrainy" (ogromne ciezarowki ciagnace trzy albo cztery przyczepy) i campery. Skrecilismy do Parku Narodowego Katherine Gorge na kapiel pod wodospadami i rejs wsrod wysokich skal. Ok, a teraz juz jesc!!!

środa, 26 marca 2008

Gdzies pod Otwockiem

Internetowa kafejka w Darwin miala pozaklejane porty USB. Ta, w ktorej jestesmy teraz, poszla krok dalej i wieza komputera jest obudowana drewniana szafka, z jednym malym otworem, ktory przyjmuje wylacznie dwudolarowe monety.
Dla tych, ktorzy nie widza, a uwierza, podaje: znajdujemy sie w poludniowej czesci Parku Narodowego Kakadu (Cooinda/Yellow Water). Pogoda jeszcze mocno z pory deszczowej, choc od pierwszego kwietnia zaczyna sie oficjalnie pora sucha: jest goraco przy duzej wigotnosci powietrza, co sprawia, ze czlowiek zaczyna rozposzczac sie na zupe. Duza czesc parku jest jeszcze zamknieta - znajduje sie ciagle pod woda, drogi sa nieprzejezdne. Ale udalo nam sie zobaczyc dzisiaj malowidla skalne Aborygenow, wejsc na skaly, zeby zobaczyc piekny widok na skalna sciane o wysokosci od 30 do 300 metrow, ktora ciagnac sie przez 500 km wyznacza naturalna granice parku. A potem na lodke i po zalanych terenach parku. Wyglada jak brazylijski Pantanal, sa papugi, sokoly i potezne piekne orly. Konczy mi sie kredyt, to bedzie bardzo krotki post, ale chcemy jeszcze przed zachodem slonca ruszyc dalej na poludnie - do Katherine.

poniedziałek, 24 marca 2008

Darwin

Pierwszy dzien w Australii nas nie zachwycil, drugi trzeba przyznac duzo lepszy :). Oswajamy sie widac z nowym kontynentem. Ugotowalismy wczoraj nawet jajka i pomalowalismy dlugopisem i markerem, do tego ciemne pieczywo z serem topionym, sol, pieprz i dwie brzoskwinie. Oto nasza kolacja wielkanocna na stolowce schroniska. Oprocz nas swietowalo tylko Towarzystwo Kulturalne Sri Lanki, mam jednak wrazenie, ze okazja nie byla Wielkanoc. Towarsyto ma w schronisku silna pozycje, udalo im sie nawet przejac do wylacznego uzytku jedna z kuchennych olbrzymich lodowek. A w wielkanocny poniedzialek Bromba pod pozorem zaspakajanie pragnienia dobral sie do butelki z woda mineralna i zgadnijcie na kogo ja wylal. Godzina rewazu nadeszla dopiero w pralni :)
Darwin wyludnione przez dlugi swiateczny weekend (w Australii Wielki Piatek tez jest dniem wolnym od pracy), na ulicach bylo kompletnie pusto, doslownie ani zywej duszy. Miasto ma wyglad amerykanski, bez ciekawej architektury (poza obiektami publicznymi - Parlament i Sad Najwyzszy sa calkiem interesujace), ludzie poruszaja sie tutaj raczej samochodami niz na wlasnych nogach. Jest kilka starych budnkow, przez stare rozumie sie tutaj cokolwiek sprzed II Wojny Swiatowej. A propos Wojny, w historii miasta sa dwa najistotniejsze wydarzenia, tak sadzac z tablic, pominkow i Muzeum Terytorium Polnocnego: pierwsze to japonskie bombardowanie z 19 lutego 1942 roku, ktorego podobno absolutnie nikt sie nie spodziewal, choc to juz po Pearl Harbour, a drugie to przejscie cyklonu Tracy w Wigilie 1974 roku, ktore doszczetnie zniszczylo miasto (nie ostal sie nawet kamienny ratusz!). W Muzeum i Galerii Sztuki Terytorium Polnocnego jest komora dzwiekowa, w ktorej mozna uslyszec na wlasne uszy potworny ryk huraganu - to nagrana ponad 30 lat temu Tracy. Oprocz wycia slychac zderzenia (z ziemia, budynkami, miedzy soba) obiektow porwanych w powietrze. Tracy zatopila tez kilka statkow, a niemal wszystkich mieszkancow pozostawila bez dachu nad glowa. Zdjecia wygladaja dramatycznie, jakby po miescie przejechal wielki walec. Dzisiaj pod parlamentem znajduje sie schron "przeciwcyklonowy", a domy jednorodzinne budowane moga byc tylko zgodnie z antycyklonowymi przepisami: kazdy dom ma miec lazienke z betonowymi scianami, sluzaca za domowy schron. Dachy czesto polaczone sa metalowymi linkami z zabetonowanym w ziemi uchwytem, troche jak namioty.
Australijczycy, jak juz uda sie ich spotkac ;), bardzo mili i pomocni. Zewszad slychac ich radosne: "No worries!" Najbardziej pomogl nam Pete, pracownik informacji turystycznej Top End (Gornym Koncem nazywa sie nadmorska czesc Terytorium Polnocnego, w ktorej znajduje sie Darwin), ktory wczoraj i dzisiaj pomagal nam wytrwale w wynajeciu samochodu. Zdecydowalismy sie pokonac droge na poludnie do Uluru, a potem do Queensland i wzdluz wybrzeza na poludnie do Sydney samochodem. Po wstepnym rekonesansie dotyczacym cen noclegow (dla przykladu podaje: nocleg w Parku Narodowym Kakadu 171 AUD za pokoj, nocleg po drodze w tak zwanym tanim bungalow - 85 AUD, nasz nocleg w 8-0s. pokoju w Darwin kosztuje 20 AUD od lozka - a, no i jestesmy "poza sezonem") zdecydowalismy sie na wypozyczenie campera, czyli domu na kolkach. Plan mam nadzieje wypali, choc nie uwierze, poki nie zobacze. Campera wypozyczyc jest strasznie trudno, mimo ze wiele firm ma je w ofercie. Poniewaz jest "poza sezonem" wiekszosc firm przeniosla czesc swojej karawanowej floty do Wiktorii i Nowej Poludniowej Walii. A w dodatku sa swieta, wiec ludzie wiecej podrozuja, plus czesc firm po prostu jest nieczynna. Wczoraj rano udalo nam sie namierzyc samochod, ale chcielismy jeszcze pomyslec nad alternatywami, wiec nie zrobilismy rezerwacji, zeby nie tracic na jej odwolywaniu. Dzisiaj samochod nie byl juz dostepny i zaczelo sie nerwowe dzwonienie po pozostalych kilku firmach. Po paru odmowach zaczelam sobie wyobrazac, jak autobus australijskiego Greyhounda wysadza nas przed brama parku narodowego i obiecuje wrocic nastepnego dnia o tej samej porze (tak to wlasnie wyglada). A wokolo wielka pustka albo krokodyle. W akcie desperacji zadzwonilismy do "Wicked Campers", ktorej wczesniej raczej unikalismy (jak sie okazuje nie tylko my). Jak nazwa wskazuje firma oferuje "wicked cars", co w ich marketingowym jezyku oznacza minibusy przerobione na rock'n'rollowe campery, wymalowane na kolorowo na kazdym centymetrze kwadratowym karoserii i obowiazkowo wyposazone w sprzet muzyczny. Reklama glosi rowniez, ze w samochodzie jest wygodne lozko na "hanky panky" (sprawdzcie w slownikach). Moj ulubiony camper z reklamy wymalowany jest w jaskiniowcow. Inne wersje maja kolorowe fasolki, bohaterow japonskich kreskowek albo odcisniete usta-pocalunki. Musze przyznac, ze nawet calkiem zabawne bylo wyobrazic sobie nas w czyms takim. W dodatku okazalo sie, ze dostepny jest tylko "ultra wicked car", co oznacza wedlug slow sprzedawcy nieco bardziej wypasiona wersje zwyklego "wicked cara". Jutro sie przekonamy na wlasne oczy, az boje sie pomyslec. Moze na dachu ma wielka gitare elektryczna z kartonu? Albo przyczepiony wielki spoiler z jaskrawym napisem "wicked as hell"? W kazdym razie cokolwiek, co pozwoli nam wyruszyc z Darwin, bedzie do zaakceptowania. A wyruszamy do Parku Narodowego Kakadu, ogladac ptaki, krokodyle i malowidla skalne Aborygenow.

sobota, 22 marca 2008

Wesolych Swiat!

Kochani, juz ostatnie chwile w Azji i kawalek swiat spedzimy w podrozy, przemieszczajac sie do Australii. Ostatnie dni spedzalismy na poludniu Bali, w Sanur, w towarzystwie znajomych z Warszawy. Bylo wiec troche jak w domu, z niekonczacymi sie wieczornymi rozmowami, co prawda nie przy Zywcu, tylko przy Bintangu, ale dobre i to. Efekt jednak taki, ze zamiast troche zelzec, tesknota za domem urosla. Jak z wielkanocnym ciasteczkiem Mamy, niby czlowiek zjesc nie musi, ale jednak jak juz troche sprobuje, to potrzebuje wiecej i kolejne znikaja z talerza! Zal nam tez opuszczac Azje, bo jest wspaniala, bogata w smaki, zapachy, zupelnie inne spotkania z ludzmi niz te, do ktorych jestesmy przyzwyczajeni. Chyba nie da sie do niej nie wracac. Mam nadzieje. W kazdym razie, w takim to nostalgicznym lekko nastroju, zyczymy Wam wesolych swiat. Mamy nadzieje, ze troche poswieci slonce i powietrze zrobi sie cieplejsze na grupowe wielkanocne spacery. Bo w swieta ma byc grupowo, do kupy i rodzinnie. Zyczymy chwili na myslenie, kto potrzebuje na modlitwe, no i diety na bok, a w poniedzialek wiadra w dlon! Sciskamy Was mocno :)

środa, 19 marca 2008

Sanur

Czas leci, a my nic. Wiem. Odwiedziny u rodziny Ani byly w kategorii spotkania z ludzmi jednym z wspanialych przezyc. Zreszta pomijajac nawet fakt, ze podrozujemy i chcemy nauczyc sie czegos o miejscach, w ktorych jestesmy, to w ogole w kategoriach spotkan z ludzmi, gdziekolwiek jestes i cokolwiek robisz, bylo wspaniale. Cieplo, serdecznie, rodzinnie. Na koniec wizyty Ani objela nas i powiedziala: "Mummy daddy home, I'm your mama here!". Jako wrazliwy Maly Mongol oczywiscie musialam przetrzec oczy. Na zdjecia i przepisy (!) jeszcze poczekajcie, zreszta przed swietami chyba sie nie przydadza. Juz z Australii postaramy sie dostarczyc wam material na indonezyjskie weekendowe gotowanie :)

Samo gotowanie bylo bardzo przyjemne (tak, ja to mowie!). Ani i Jasmine chyba najpierw myslaly, ze siadziemy przy stole na podworku i poczekamy, az nam wszystko przyniosa. O nie! Ja poszlam z Jasmine do kuchni i przez kolejna godzine zajmowalam sie gorliwym nasladowaniem tego, co ona robi, albo wykonywaniem jej polecen. Smiala sie ze mnie, jak niezdarnie przewracalam ryz w glebokiej patelni, nie bylam w stanie wywrocic jednym zamaszystym ruchem takiej gory ryzu do gory nogami. Wojtek tymczasem siedzial na podworku z Ani i mezem Jasmine i zajmowali sie rozpalaniem ognia, patroszeniem i nabijaniem na kij sporego tunczyka, ktory padl ofiara naszej kolacji. Uczta byla wysmienia, rozgadana, rozesmiana. Na trawienie dostalismy kieliszek araku, potem przytulanie, calowanie i z olbrzymimi brzuchami z powrotem do hotelu pod wdzieczna nazwa Dupa (tak!).

Nastepny dzien znowu pod woda, tym razem przy wyspie Mejangan, na samym polnocno-zachodnim koniuszku Bali. Plaza konczy sie tam naglym uskokiem, dno schodzi daleko w glab niemal pionowa sciana, obrosnieta koralowcem zywiacym cale uniwersum stworzen. Najbardziej podobal nam sie olbrzymi zolw, niespiesznie przegryzajacy koralowca. Nie zwrocil na nas specjalnej uwagi, biorac pod uwage fotograficzne zaciecie nurkujacego z nami Dunczyka, prawdziwy z zolwia stoik. Wiedzial widocznie, ze dlugo Dunczyk nie wytrzyma w jednym miejscu - prad byl taki silny, ze plynelismy z nim prawie nie wysilajac miesni, jak na ruchomym chodniku po dlugim korytarzu lotniska. Znacznie gorzej bylo poruszac sie pod prad, czy nawet utrzymac sie w miejscu. Przy drugim nurkowaniu mialam dodatkowe cwiczenie z sytuacji kryzysowej, tym razem wcale nie udawane. Uslyszalam dzwiek przypominajacy nagle uruchomienie silnika odrzutowca. Nie widzialam, co sie dzieje, nie moglam tez polegac na uszach. (Pod woda znacznie ciezej jest zorientowac sie w sytuacji, kiedy jedynym wrazeniem jest dzwiek. Pod przykrywka widzialnego swiata, wsrod fal i czasteczek, dzwiek pedzi przez wode z taka predkoscia, ze nie da sie powiedziec, gdzie jest zrodlo dzwieku, bo slyszymy naraz w obu uszach.) Pierwsza mysl byla taka, ze wybuchla moja butla z powietrzem. Poniewaz jednak nie urwalo mi glowy ani plecow, uznalam, ze pewnie rozszczelil sie zawor. Pomiar cisnienia nie wskazywal na to, ze zegnam sie zbyt szybko z szansami na przetrwanie, wiec zaczelam sie powoli wynurzac. Caly czas moglam oddychac. Rozejrzalam sie po okolicy. Najlatwiej bylo zlokalizowac nurkujaca z nami Amerykanke, zostawie wam domyslenie sie dlaczego. Albo nie: z wielkiej czarnej plamy stanowiacej jej podwodne wcielenie (widziane z odleglosci ok. 10 metrow) odlaczyla sie wezsza plama, a jasny palec na jej koncu wskazywal w moim kierunku. Nastepnie plama zaczela wiercic sie i dwie wezsze plamy uczepily sie Dewy. Musialam wygladac jak atomowa mrowka, ktora przez przypadek przyczepila sie do silnika nogami do przodu. Znad mojej glowy w kierunku powierzchni pedzil rozszerzajacym sie slup babelkow. Prawdziwe problemy byly jednak przede mna. Dewa uznal, ze jestem niechybnie w stanie paniki i podazam prosta sciezka do szkodliwej dekompresji powietrza w plucach. Podplynal do mnie i poczestowal swoim powietrzem. Oznaczalo to jednak wyrwanie mojej przyssawki, oczywiscie pechowo na wdechu.. Mniam, slona woda. I wtedy naprawde sie zdenerwowalam.Odmowiono mi takze mozliwosci podplyniecia z godnoscia do lodki, z ktorej nurkowalismy. Mimo glosnych protestow zostalam zaciagnieta niemal za kolnierz do burty. Dopiero lekki kuksaniec z lokcia, tak zwany wspomagany przypadek, uswiadomi Dewe, ze jestem w pelni sil fizycznym (nie bardzo wiem, jak moglo to swiadczyc o umyslowych). W kazdym razie szybka wymiana sprzetu byla juz w miare samodzielna i znow pod wode! Ale jak mowia, niesmak pozostal.
Tego dnia po powrocie do Loviny pozegnalismy sie z Ani i Jasmine, dostalismy od Ani owocowa wyprawke na podroz i nastepnego dnia ruszylismy do Ubud. Ubud jest urokliwym miasteczkiem w gorach, z cala masa galerii, rekodzielniczych sklepikow, arenami do tradycyjnych balijskich tancow i polami ryzowymi wypelniajacymi przestrzenie otwierajace sie niespodziewanie tu i owdzie za rzedem domow. Do Petera dolaczyla Farrah, Pakistanko-Hinduska z Londynu. W czworke przystapilismy do leniuchowania. No moze nie bylo tak zle (dobrze?): pojechalismy tez przedwczoraj na wycieczke krajoznawcza trasa balijskich swiatyn (i malp), a dzisiaj znowu pod wode! Bohaterem dnia byla kolczasta ryba, do ktorej nikt rozsadny raczej sie nie zbliza. Marne szanse na przezycie, chyba ze ktos potrafi sie teleportowac i to w dodatku od razu do specjalistycznej kliniki.
A teraz jestesmy w turystycznym Sanur, spotykamy sie tutaj z Hubertem i Justyna, znajomymi z ojczyzny (nareszcie!). Zostaly nam niecale dwa dni na Bali, w Indonezji i w Azji. Jeszcze nie wyjechalismy, a juz mi Azji brakuje. Ale coz - teraz czas na kangury!

sobota, 15 marca 2008

wodny swiat

Dzisiaj bylo naprawde niesamowicie. Zanurzylismy sie z Bromba w podwodnym swiecie przebrani za morskie potwory, z geba przyssawka, w sliskich uniformach i z blonami na stopach... Zanim zdazylam ukleknac na dnie na zaledwie paru metrach glebokosci otoczyla mnie lawica czarnych ryb, wielkosci dobrze utuczonych karpi. Byly tak blisko i bylo ich tak duzo, ze nie moglam zza nich dostrzec Dewi, naszego instruktora, ktory znajdowal sie na wyciagniecie reki. Zamarlam na chwile przestraszona, Dewi wetknal dlon przez rybia sciane i pokazal, ze mam sie nie ruszac i spokojnie oddychac. Niepewnosc trwa moment, a zachwile gapisz sie z dziecieca ciekawoscia, zapominasz o tej lekkiej niepewnosci goscia w zupelnie nowym swiecie.
Potem udawalismy z Bromba, ze konczy nam sie powietrze, ze zabrudzily nam sie maski, wypadl aparat do oddychania lub zdarzyly inne male podwodne katastrofy. A potem nagroda! Nurkowalismy obok i troche w srodku wraku okretu USS Liberty zatoponego przez Japonczykow w czasie II wojny swiatowej. Caly porosniety i dziurawy, ale da sie dobrze odroznic elementy budowy okretu, jest nawet pokretlo sluzy, wygladajace jak mala kierownica. A dookola, nad nami, pod nami i ze wszystkich stron niesamowite, kolorowe podwodne zycie. Udalo sie nawet spotkac rekina! Pokazal mi go na migi nasz instruktor i bylam tak zachwycona, ze zapomnialam sie przestraszyc. Rekin wcale sie nami nie interesowal. Podplynal do zatopionej burty jakies 5 metrow pod nami i udal sie dalej wzdluz wraku. Mlode rekiny generalnie nie sa grozne dla nurkow, wystrzegac sie trzeba raczej takich 3-metrowych. Nasz tyle nie mial :) Oprocz rekina wspaniala, dostojna barakuda, ktora wyglada jak ryba-jamnik, choc usposobienie ma raczej nieprzyjemne, gdyby ktos wyrwal ja z letargu. Na dnie w mule plaszczki. Z gory widac tylko ogonki wystawione i falujace w wodzie jak dlugie i cienkie roslinki. Kiedy plynie sie tuz nad nimi ogonki zapadaja sie w mul, jakby zciagane pod spod za pomoca korbki. Daja sie jednak "namowic" na wyjscie. Najwspanialszy jednak moim zdaniem widok to wielka lawica ryb, kilka metrow nad nami, gesta i ciemna, migajaca w promieniach wdzierajacego sie do wody slonca. Lawica wygladala jak wielki pierscien, skladajacy sie z setek ruchomych elementow.
A za chwile idziemy w odwiedziny do Ani. Ani jest sprzedawczynia owocow i naszym dzisiejszym przewodnikiem po indonezyjskiej kuchni. Bedziemy sie dzisiaj uczyc gotowac! W repertuarze najprostsze lokalne potrawy, czyli nasi goreng (ryz z warzywami, miesem i przyprawami), gado gado (temu najblizej chytba do salatki) i ryba. Ani poznalismy pierwszego dnia w Lovinie i od razu zostala ona naszym owocowym zywicielem. Jest bardzo wesola pulchniutka pania ok. 40, mama trojki chlopakow. Na glowie taszczy wielki kosz owocow, a spod niego, jak spod kapelusza, widac jej biale zeby w ciaglym usmiechu. Przedwczoraj Ani namowila mnie na sprobowanie legendarnego lokalnego owocu o nazwie durjan, ktory miala nastepnego dnia przyniesc specjalnie dla nas, bo jest wprost wysmienity. Jej nadzwyczajna wesolosc przy dobijaniu tego targu wzbudzila moja podejrzliwosc, ale trzeba bylo przeciez sprobowac. No i sie zgodzilismy. Wieczorem Peter, nasz angielski wspoltowarzysz podrozy od kilku dni, oswiecil nas, ze durjan tak smierdzi, ze jego przekrojenie w metrze w Singapurze jest zakazane przez prawo, a te fale smrodu, ktore od czasu do czasu czuje sie w indonezyjskich wioskach, to wlasnie dzielo durjana. Smakuje nie tak jeszcze tragicznie, ale trzeba zatkac nos, bo inaczej nie da rady i nie dosc, ze sie nie zje, to jeszcze straci sie pare wczesniejszych posilkow. Nastepnego dnia przekonalismy sie, ze durjan ma jeszcze dwie wady - jego skora jest gruba i kolczasta jak diabli, a wyglad jego jadalnego (podobno) wnetrza przypomina wysmarowane majonezem kulki, ktore mi sie skojarzyly z wydlubanymi oczami. Je sie tylko cienka, ciagnaca sie warstwe, bo kulka niemal calosci sklada sie z pestki. Jak sie domyslacie, po kilku kulkach reszta durjana powedrowala do lokalnych przelykow. Ani smiala sie jak dziecko, jak juz tylko upewnila sie, ze nie spadnie na nia za ten dowcip grad wyzwisk i pretensji :) Ja z ubawieniem ogladalam, jak kolezanka Ani sprzedaje durjana parze turystow zacheconych (z daleka) widokiem naszego owocowego pikniku :) Kazdy musi poznac durjana. Ale bylo tez cos dla oslody, Ani jak zwykle miala przygotowanego dla nas ananasa i pare nowosci: rambutany, wezowe owoce (mowia tu na nie "snake fruit" ze wzgledu na skorke, ktora wyglada jak skora weza) i mangostiny. Mniam. Dzisiaj bez zdjec, pedzimy z aparatem w gosci!

piątek, 14 marca 2008

Obiecanki cacanki...

Zdjecia mialy byc wczoraj, ale powstrzymaly nas problemy techniczne, wiec dzisiaj sprobujemy to nadrobic... zamawiane wulkany, slicznotki, przystojniakow, australijczykow, holendrow i co tam komu w duszy gra:), ale po kolei (czyli historia obrazkowa ale Bromba)...
...przygoda z wulkanem Bromo rozopczela sie przed wschodem slonca...

...zblizajac sie do wulkanu, na pokladzie starego jeepa, widzielismy tylko wydobywajace sie z niego obloki pary...

...po drodze nie wiedzac czemu zahaczylismy o Mongolie, chyba tesknota MM za ziemia ojczysta:)...

... jeszcze jeden rzut oka z blizszej odleglosci upewnil nas w tym przekonaniu...

...potem skrupulatnie przeliczone przez Brombe 248 schodkow...

... i juz mozna sie bylo przechadzac waska, wulkaniczna sciezka, po granii krateru, z ktorego...


...prawej strony mielismy widok na Botok,...


...a z lewej na czeluscie piekielne krateru, donoszacego o sobie wszem i wobec siarkowym zapachem.

Po krotkiej przerwie technicznej na sniadanie i uzupelnienie niedoborow snu (calodzienna podroz i pobudka o 3:30 rano), wybralismy sie na przechadzke po okolicy podziwiajac, pola na stromych zboczach wzgorz (wedlug MM jak w Prowansji)...

...przyjmowalismy pozdrowienia od serdecznych tubylcow dla ministra Gertycha, (Twinky Winky gdzies zapodzial torebke i pytal czy niewiemy czy przypadkiem Romus od niego nie pozyczal:))...

... mijalismy po drodze lokalne slicznotki (dla uwaznych pani jest posiadaczka eleganckiej parasolki)...

... w niektorych miejscach, bylo ich po prostu zatrzesienie - elegantek, a nie parasolek oczywiscie...

...spotykalismy tez lokalnych przystojniakow...

... niektorzy z nich wykonywali nawet taniec radosci na nasz widok.

W zabijaniu czasu pozostalego do odjazdu autobusu, zdzieralismy karty grajac gre o uroczej nazwie shithead w czym aktywnie towarzyszyli nam obiecany goracokrwisty australijczyk (doktor chemii) i 2 zielonoglowych holendrow.

Czasami czlowiek podrozujac moze sie zdziwic, kiedy wybierze sie do toalety (ale czlowiek podobno dziwi sie cale zycie), cale szczescie ze pilismy tam tylko piwo w oczekiwaniu na autobus


P.S. przepraszam za bledy ortograficzne, interpunkcyjne i inne, bylbym wdzieczny za podeslanie linka do internetowego slownika ortograficznego, bo podreczny w postaci Malego Mongola nie zawszej jest pod reka.

poniedziałek, 10 marca 2008

Na Jawie

Jawa kojarze z geografii w szkole podstawowej. Nauczycielka miala nazwisko na R, a w klasie znajdowalo sie zamkniete w klatce-gablocie popiersie Marii Skolodowskiej-Curie i stary banknot (chyba 20 tys.?), na ktorym byla przedstawiona. Pamietam wulkany i trzesienia ziemi. I ze jest na poludniu, a poludnie jest tam gdzie pokazuje strzalka w dol na skrzyzowaniu kierunkow, a nie tam, gdzie zaznaczylam to na kartkowce (wybralam strzalke w gore, bo na srodowisku uczyli, ze kierunki sa jak przystanki na codziennej drodze slonca). Pani mi wtedy powiedziala, ze czasy trzech klas dla malych dzieci sie skonczyly i teraz polnoc jest na gorze, a nie na dole. Czyli wulkany, trzesienia ziemi i koniec dziecinstwa.
Jest pieknie. Fale sa wysokie i glosno sie lamia. Odwaracaszz glowe, zeby wyjrzec na druga strone autobusu, a tam zielen palm i pol ryzowych rozlozonych na szerokich tarasach, gdzie niegdzie wystaje znana z Wietnamu czapka-stozek, a w tle majestatyczne wulkany, czasami wyrazne, czasami przykryte chmurami. Tak wyglada zachod Bali powyzej Denpasar, atk wyglada Jawa. Jest tu wszystko. Sa tez dzieci, nie tylko dorosli, ale nie wiem, czy sa naprawde dziecmi czy tylko tak wygladaja - nie pytalam jeszcze, czy wiedza, ze sa na Jawie, a Jawa jest na poludniu, czyli na dole.
Ludzie sa bardzo mili. Interesuja sie nami, chca rozmawiac i udzielaja pomocy, bezinteresownie. W autobusie pasazerowie budzili nas, zebysmy czasem nie przegapili kolacji (kolacja w cenie biletu!), na promie asystowali przy zakupie kawy, bardziej z ciekawosci i checi okazania pomocy niz z koniecznosci (nie bylo bowiem wyboru miedzy latte i macchiato ;)). Dzisiaj rano kierowca autobusu wysadzil nas w Yogyakarcie (zwanej tutaj "Dzogdza") na miejskiej petli autobusowej zamiast na dworcu, zebysmy sie nie nadzwigali plecakow. Chwile pozniej zjawil sie inny czlowiek i wskazal nam wlasciwy autobus miejski, w ktorym opieke nad nami roztoczyli kierowca i nieodlaczny kasjero-naganiacz. Takie uprzejmosci sa nieocenione o 6 rano, po 16 godzinach krecenia sie w fotelu w poszukiwaniu utraconego snu i chronienia sie przed mrozaca (szczesliwie takze zapachy) klimatyzacja. Myslisz wtedy o dwoch rzeczach (w tym klimacie): prysznic i pozioma powierzchnia do spania. W chlodniejszych klimatach myslisz tylko o poziomej powierzchni :)
Tak sobie dzisiaj myslalam o tym budzetowym podrozowaniu...
(nasz apartament w Jogjy)
(i lazienka::)
...i codziennym droczeniu sie o ceny. Nie musimy przeciez, od czasow studenckich dzieli nas kilka lat pensji. (Notabene pierwsza niestudencka pensje z Linklatersa wydalam w calosci na bilet lotniczy do Ameryki Pd. Teraz dolar tanszy, a i ostatnia pensja byla juz wyzsza ;)) To bardziej filozofia podrozowania. Jasne, ze zabytki wygladaja tak samo niezaleznie od tego, czy doczlapiesz sie do nich w trzy godziny w zatloczonym autobusie, czy podwiezie cie elegancki samochod z kilmatyzacja i skorzanymi siedzeniami. I plaza tez jest fajna, i europejska kawa tez, i nawet hamburger. (Musze od razu powiedziec, ze czasem ulegamy tym pokusom szybkosci i wygody, albo malym tlustym tesknotom.) Ale mimo wszystko najwiecej, najlepsze jest w tym trudzie organizowania, wiec warto czasami sie na niego zdobyc. Choc przyznaje, ze droczenie sie non stop przez 6,5 miesiaca byloby nie do zniesienia. W swiecie wycieczki czuje sie jakbym ciagle byla za szyba. Nie martwie sie, jak dojade, ani jak wroce. Nie szukam wsrod budek na kolkach, czegos co przypomina mi z ksztaltu, zapachu, koloru cos znanego, zeby nie obrazac pani-garkuchni zostawieniem pelnego talerza. Nie musze o nic pytac, wiec nie dowiem sie nigdy, ze nie wolno zadawac pytan na tak/nie, jesli chcesz naprawde dowiedziec sie, ktoredy masz isc. Szczegolnie w Indiach :) Pani od dziwnych owocow nie nabierze mnie na sprobowanie kompletnie kwasnej sliwki, zeby za chwile wybuchnac salwa smiechu, kiedy pluje jak najdalej przed siebie. Ani nie pokaze na migi, tak jak dzisiaj, ze wazna jest u babki pupa, kiedy w odpowiedzi na jej oferte ciasteczka czekoladowego z orzechami nadelam z usmiechem policzki i wyrysowalam w powietrzu wielki brzuch (zeby bylo jasne ciasteczko kupilam i zjadlam :)) Pewne rzeczy sa cudownie uniwersalne. Ani nie zlapiesz sie z panem na promie obiektyw w obiektyw, kiedy ty potajemnie robisz mu zdjecie, a on jak gdyby nigdy nic fotografuje wlasnie sciane promu, przy ktorej stoisz.
(Oto i wspomniany prom - handel trwal na nim w najlepsze nawet o 1 w nocy)
(nawijania makaronu na uszy na promie ciag dalszy)
To jest wlasnie najlepsze w podrozowaniu nie przez szybke busu, ktory staje pod twoim hotelem, w obserwowaniu nie zza wycieczki. Chociaz nie zawsze jest rozowo. Ja jestem nerwus i brakuje mi cierpliwosci, wiec czasami radosny pan, ktory wzial pieniadze i nigdzie sie nie spieszy, doprowadza mnie do pasji. Bromba siedzi na krawezniku i czyta gazete, a ja nie wiem, ktorego mam najpierw walnac w leb ze wscieklosci: radosnego uslugodawce czy radosnego meza. Tak tez bywa. A czasami denerwuje sie Bromba, bo chce juz spac, a ciagle nie wiemy, gdzie jestesmy, i gdzie dalej, bo nie przeczytalismy, bo przeciez zawsze sie cos znajdzie, abo ktos sie znajdzie, kto powie, gdzie znalezc to cos. I zawsze sie znajduje. Ale i tak czasami sie denerwujemy. I jeszcze jak jestesmy glodni i nie mozemy znalezc ani pol pani-garkuchni, albo juz musimy biec, bo sie zagapilismy z czyms innym, a autobus nie poczeka. Albo jak kazdy ma racje, tylko ze one sie wzajemnie wykluczaja. To tez uniwersalne :)
A mialo byc o Indonezji. Bardzo nam sie podoba. Jest tu latwiej. Ludzie sa pomocni, nie ma tego napiecia i gniewu, targowanie sie jest czasami jak zabawa dla dzieci. Dzisiaj zwiedzalismy Borobudur i Prambanan - poniewaz to ikony turystyczne Indonezji, sa tez wielkimi targowiskami dla turystow.
Poniewaz jest poza sezonem i dodatkowo wszedzie popoludniowo mokro (jest pora deszczowa), przewaga liczebna handlarzy nad turystami przy Prambanan byla ogromna. Wysiadamy na parkingu, a chor wola "Madam, water, cold water, sir, coconut juice, cola". Bromba jak to ma w zwyczaju odpowiada tym samym spiewnym, rytmicznym tonem: "okej, lady, how much cola, very expensive, six thousand? no give me five thousand". I tak kazdy swoja litanie, usmiechajac sie od ucha do ucha. W pewnym momencie pani juz trzyma puszke z jednej strony, Bromba z drugiej strony, i tak sobie prawia-spiewaja w targowym jezyku, potrzasajac nierozsadnie cola. Kiwajac sie i szczerbacie usmiechajac od ucha do ucha, pani staruszka powtarza Wojtkowa cene: "five, nooooooooooooo, sir, five?". Nagle sugestywnie rysuje palcem po gardle ciecie (tez od ucha do ucha) i angielsko-niemiecka mieszanka dodaje: "five make bankrott!!!"
Do tego przeciez nie moglismy dopuscic.
Nie napisze Wam o Borobudur (wielka, wielopoziomowa i bogato rzezbiona stupa, w najwiekszym skrocie)
(Bromba za to uzupelni pare zdjec:))
(kilka z 72 stup usutuowanych na 3 najwyzszych kondygnacjach swiatyni)
(stupy okazuja sie klatkami dla buddy - pewnie mieli dobe intencje i chcieli ochronic go przed sloncem, ale to bylo moje pierwsze skojarzenie)
(chlopakom zostalo pare zbednych czesci, ktorych niepotrafili ulozyc w tym wielkim puzzlu, jak robili rekonstrukcje)
(a tych trzech buddow czekalo sobie w cieniu na remont ich domkow:))
i Prambanan (ponizej efekty trzesienia ziemii)
(i glowna swiatynia w pelnej okazalosci)
(w najwiekszym uproszczeniu mini Angkor, tylko ze zanim nawrocili sie na buddyzm). Sa warte zobaczenia, a Borobudur szczegolnie jest jak nic innego, niepowtarzalny. Ale coraz mniej moge pisac o zabytkach, wiec bede teraz gledzila o drobiazgach, dopoki mi nie przejdzie, zostawiajac Brombie szczegoly historyczno-architektoniczne. Chyba ze on tez juz nie da rady. Dzisiaj rozmawialismy, jak nasze postrzeganie sie zmienia. Przyzwyczailismy sie do patrzenia, coraz wiecej znamy, rozpoznajemy, umieszczamy w kontekscie. Rzadziej sie dziwimy, zatrzymujemy, zeby fotografowac. Odpuszczamy sobie palace i siedzimy z gazetami na ulicy. Jak dobrze.
A jutro wulkan.
Nie, pojutrze. Jutro w drodze. A przed wyjazdem indonezyjskie sniadanie i "Jakarta Times". A z ulicy dobiega: "emancipate yourselves from mental frameworks..", licealny marley (pamietacie redemption songs?). swiat jest malutki.
P.S. Zdjecia i komentarze w nawiasach dodane przez Brombe, wybaczcie jezeli nie dokonca komponuja sie z tekstem

niedziela, 9 marca 2008

Bali

To dotarlismy. Quantas Airlines polecamy ze wzgledu na pyszne jedzonko i dobrze zaopatrzony bar :) Wizowe formalnosci pokonalismy bez trudu, choc formularze z poczatku wygladaly groznie. 25 dolarow i mozemy miesiac siedziec w Indonezji. Hotelu ostatecznie nie zarezerwowalismy, zdajac sie na przypadek. Tym razem przypadek zmaterializowal sie w postaci budki z rezerwacjami na lotnisku i mila pania, ktorej mimo wielkich staran nie udalo sie nas na mowic na hotel za 30 USD i ostatecznie stanelo na 14. Niezla cena jak na Bali. Byl tez probujacy szczescia taksowkarz, ktory zazadal ponad trzykrotnej stawki za kurs. Odparlam, ze rozumiem jego starania. Wlasnie wysiadlam z samolotu, jest noc, jestem zmeczona i jest mi goraco, nie mam pojecia, co i jak na Bali, wiec jestem idealnym adresatem jego oferty. Odmowilam z uprzejmym zapewniniem, ze jezeli przyjchalby do Warszawy zmeczony i w srodku ciemnej nocy (u nas raczej zimnej niz goracej), tez podalabym mu taka stawke i zrozumialabym, jesli by odmowil. Tak wiec rozstalismy sie bez urazow.
Bali jest rajem bialego czlowieka, ktory przyjechal tu, zeby stac sie brazowym. Jestesmy w ultraturystycznej Kuta (najblizej lotniska), wiec wzdluz ulic jak choragwie powiewaja kolorowe surferskie stroje, zwiewne kiecki i hinduskie galoty. Plaza ladna, woda lazurowa i doskonale fale, ale sama Kuta to labirynt waskich, malo urokliwych uliczek. Wyruszamy wiec do Denpasar, a stamtad chcemy przedostac sie na Jawe. Postanowilismy najpierw pojezdzic, a potem poleniuchowac na Bali, a moze na pobliskim Lomboku. W kazdym razie meldujemy, ze dolecielismy do Indonezji!

sobota, 8 marca 2008

Singapur

W odpowiedzi na zgloszone prosby, dzisiaj do klawiatury zasiada Bromba, prosze zapiac pasy, ruszamy.
Jak juz to pisal Maly Mongol w Singapurze zameldowalismy sie w symaptycznym schronisku, w dzielnicy Little India. Little India jest parwie jak Indie, mnostwo hindusow na ulicach, lokalnych straganow z warzywami, ciuchami i innym barachlem, knajpek i rozbrzmiewajacej wszedzie hinduskiej muzyki, brakuje tylko krow, ludzi spiacych an ulicy, stert smieci, smrodu odchodow i innych tego typu przyjemnosci. Prawie robi roznice. Wieczorkiem zasiedlismy w jednej z knajpek gdzie Bromba wciagna pyszne mutton bryiani, chapati, zapil masala tea, a na deserek okrasil wszystko pysznym slodziutkim sweat lassi. Przy stoliku obok mieslismy sympatycznego hinduskiego towarzysza, ktory w chyba najlepszy i najszybszy sposob okreslil Singapur: "clean, grean and peaceful". Zapomnial tylko jeszcze dodac "rich and horribly expensive".
Jak by nie bylo wczoraj z samego rana namowilem Malego Mongola na wycieczke do ogrodu botanicznego w okolicach Orchard Road. Ogrod niesamowity, czysciutki, zadbany, z mnostwem porozstawianych w roznych katach rzezb przedstawiajacych, a to pania na hustawce, hamaku, lub na roweze, mame krecaca sie z dzieckiem (samolocik), wzbijajace sie w powietrze labedzie i inne tego typu scenki rodzajowe. Przez ogrod plynie mnostwo malych strumykow, ktore miejscami formuja sztuczne wodospady i jeziorka. Flora niesamowita, ale nie pokusze sie o opisywanie roslin, bo po pierwsze warsztat literacki za slaby, a po drugie to domena Malego Mongola, mowiac krotko robi oszalamiajace wrazenie. Ale jakby wrazen bylo malo, w jednej z czesci ogrodu urzadono ogrod z orchideami, to dospownie orgia kolorow, ksztaltow i nazw. W ramach prac badawczo-rozwojowych w ogrodize prowadzone sa prace nad krzyzowaniem roznych gatunkow storczykow i uzyskiwaniem nowych ksztaltow, barw rozmiarow i dostosowaniem kwiatow do okreslonego przeznaczenia: dekoracyjne, :landscaping (nie wiem jak to dobrze przetlumaczyc na polski), wyhodowane kwiaty nazwanane sa nazwiskami znanych gosci odwiedzajacych ogrod osob mamy tam wiec m.in. Margaret Tacher i Waclawa Klausa, z Polski zadnych znanych gosci niestety nie bylo.
Z ogrodu botanicznego przeszlismy sie przez Orchard Road i Stamford Road do polozonego w poblizu nabrzeza i rozciagnietego na rzeka Singapur Colonial District. Orchard Road wydaje sie glowna ulica handlowa singapuru, z mnostwem hotelii w tym Hilton, Mariot i nieznany St Regis przed ktorym zaparkowane byly 3 Bentleye sluzace jako limuzyny hotelowe:) poza tym zatrzesienie centrow handlowych i sklepow znanych marek, m.in. Armani, Cartier, Luis Vuitton i innych ktorych przecietny czlowiek potrzebuje do godnego codziennego zycia.
W Colonial District ogladalismy Ratusz z poczatku XX wieku, budowla szczegolnie znaczaca w histori Singapuru jako ze w 53 roku ogloszono tam niezaleznosc od korony w 63 autonomie w ramach malezji, a w 65 niepodleglosc (wybaczcie jezeli nie zapamietalem dobrze dat), budynek Sadu Najwyzszego, Victoria Concert Hall & Theater, budynek klubu krykietowego oraz Asian Civilisation Museum. Muzeum niesamowite, z mnostwem eksponatow z calej Azji (jak wskazuje na to nazwa:)) fantastycznie wyeksponowanych, bardzo interaktywne, niestety dotarlismy tam po poludniu, juz dosc zmeczenie wiec ogladalismy je dosc pobieznie. Niemniej przyjemnie bylo jeszcze raz spojrzec na zabytki Indii, Tajlandi, Laosu, Kambaodzy, Vietnamu oraz zobaczyc kulture innych krajow regionu.
Tuz za budynkiem muzeum za rzeka zaczyna sie CBD - czyli central business district, stanowi to niestamowity widok bo zjednej strony rzeki mamy niewysokie 2 pietrowe kolonialene budynki z XIX i XX wieku, a zaraz za rzeka wyrastaja mamuty po 50 i wiecej pieter w gore. Nieopodal znajduje sie rowniez statua Merlion czyli rybolwa, lub lworyby, zalezy z ktorej strony na to cudo bedace symbolem Singapuru patrzec. Odrobine przypomina ten stwor, hybryde bedaca symbolem naszej stolicy tylko gora odrobine mniej powabna:). Stoi sobie ta statua na nabrzezu i sika z paszczy woda, a wiatr roznosi drobinki pylu na otaczajace tlumy turystow, dosc przyjemne uczucie w panyujacym tu upale i duchocie. Po przeciwnej stronie zatoki widac Espalnade Theaters, nowoczesne centrum kulturalne Singapuru w ktorym codziennie odbywaja sie koncerty na zywo. Struktura ta ma ksztalt dwoch wlochatych kulistych owocow polaczonych galazka, albo cos na ich wyobrazenie:)
Tak, i to by w sumie bylo na tyle zwiedzania wczoraj, jeszcze tylko spacerek przez Chinatown (nie zrobilo na nas specjalnego wrazeniz), gdzie Maly Mongol nabyl na straganie podstawki pod kubki z trojwymiarowymi hologramami przedstawiajacymi orientalne motywy, zkonsumowany makaron z owocami morza, wciagniete na dobranoc piwko i spac.
Dzisiaj zamiast zwiedzac klepiemy w klawiature, ja spelniam zyczenia publiki, a Maly Mongol szuka miejsca noclegu w Denpasar do ktorego wyruszamy dzis wieczorem, a dotrzemy po polnocy. Mamy tez mala dyskusje na temat tego co dzisiaj zwiedzac wyspe Santosa z oceanarium, plaza, parkiem rozrywki i innymi atrakcjami, czy zoo, ktore tu jest pobobno niesamowite.

czwartek, 6 marca 2008

Singapur, czy Indie..?

Wczoraj wyruszylismy z Hanoi z powrotem do Bangkoku. Tam juz podazylismy znanymi sciezkami, do hostelu, gdzie Bromba ostatnio zmyslnie zarezerwowal pokoj, na uliczne pad thai i na masaz. Trafila mi sie chyba najlepsza masazystka, doskonala. Bromba na materacu obok uginal sie pod ciezarem pana masazysty. Kosci chrupaly mu dosc donosnie, co sprawialo, ze pan masazysta co pewien czas pytajaco na mnie spogladal, jakby chcac sie upewnic, ze nie zrywam sie, aby skoczyc mu do gardla. Poczulam sie wiec w obowiazku zaznaczyc, ze ma do czynienia z droga mi osoba :) Nic sie jednak w postepowaniu pana masazysty nie zmienilo.
Udalo mi sie tez dostac nowa ksiazke do czytania, po kambodzansko-wietnamskim horrorze ksiazkowym. Cala ta historia ze zdobywaniem tu lektur nie jest zbyt przyjemna. Juz chyba o tym wspominalam. Oczekiwalam kontynuacji podrozniczego zwyczaju darmowej wymiany - po prostu zostawiasz przeczytana ksiazke i bierzesz z polki kolejna, ktora zostawil ktos inny. Nic z tych rzeczy - Azja handluje. Nasze zostawione w Bangkoku ksiazki nastepnego dnia rano wyparowaly z polki (w nagla polskojezyczna goraczke czytelnicza watpie) i najpewniej zostaly sprzedane do sklepiku z lekturami dla turystow i wystepuja na wystawie w cenie przewyzszajaca pewnie albo bliskiej cenie nowej ksiazki. Sam handel moze nie jest taki straszny, ale sposob z jakim handlarze obchodza sie tutaj z ksiazkami jest okropny. Oczywiscie marne maja pojecie o towarze, wlasciwie porownuja okladki, grubosc ksiazki, jakby sprzedawali ziemniaki. W Hanoi chcialam wymienic przeczytana Atwood (po angielsku, gruba na 650 stron, lekka, srednio zniszczona, bez pieczatki sklepu, hotelu albo podpisu wlasciciela, nie nosila sladow zalania kawa ani jogurtem, okladka kolorowa z adnotacja o nagrodzie Bookera) na Stasiuka (po polsku, zalany i poplamiony, wygiety, niecale 200 stron i z pieczatkami), ale oferta handlowa mnie zabila. Po 5 minutach wazenia ksiazek w rekach, wertowania, ogladania (brakowalo tylko, zeby panienka zaczela czytac do gory nogami albo wziela je na zab, zeby sprawdzic czy sa z dobrego materialu) uznano, ze musze doplacic jeszcze 7 dolarow, zeby dostac Stasiuka - widac polskie ksiazki w cenie. Wiem, ze nie jest to duzo, ale szlag mnie trafil na cala ta "uczciwa backpackerska wymiane". Ostatecznie Atwood poszla w innym sklepie za Marqueza po niemiecku (innego nie mieli) plus niecale 3 dolary. Inny ksiegarz w Kambodzy sprzedal mi wspomnianego juz Wilde'a w naprawde oplakanym stanie za astronomiczne 4 dolary. Oczywiscie jest alternatywa w postaci zakupu skserowanych ksiazek, jesli ktos chcialby naruszac prawa autorskie (nie polecam) - w Azji podrabiaja wszystko. W kazdym razie w "ksiegarni" w Bangkoku cywilizacja - ksiazki ulozone alfabetycznie wedlug autorow albo tematycznie, zafoliowane z adnotacja, czy nowa czy stara, ceny przyklejone na okladkach. Postanowilam, ze nie zmarnuje tej okazji i nosze juz dwa tomy w plecaku :)
Ale dosc dygresji. Jestesmy w Singapurze, czysciutko tu i cywilizowanie, wszystko po angielsku, piekne metro, przystrzyzone trawniki. Za to drogo jak diabli (przyzwyczailismy sie do innego pulapu cenowego) - za lozko w wieloosobowym pokoju placi sie tu tyle co za pokoj z balkonem i widokiem na plaze na poludniu Tajlandii! Zatrzymalismy sie w dzielnicy "Little India", troche z nostalgii, a troche dlatego, ze tutaj niedaleko znajdowalo sie nasze rozwiazanie ratunkowe - pokoj nad hinduskim sklepem, ktory na czarna godzine polecil nam spotkany w pociagu zyczliwy Sikh, ktory wyratowal nas w Indiach od mandatu (a scislej od jednego mandatu z dwoch, ktore na nas nalozono :)). Ostatecznie znalazlo sie miejsce w hostelu, ale koniec z wlasnym pokojem, o lazience nie wspominajac. Wcale nie marudze. Dzisiaj leniwie powloczymy sie pewnie po okolicy, jutro pewnie China Town i nowy Singapur, lsniacy, markowy, z plaza i promenada :) Mnie kusi, zeby isc do kina, po oskarowych rekomendacjach Olgi :)

poniedziałek, 3 marca 2008

Hanoi

No i nie ma tu zimy. Przepadla i niesamowicie szybko nastapila zmiana scenerii na wiosenno-letnia. Hanoi cieple, wiec mozna spokojnie raczyc sie lokalnymi piwami w naroznych knajpach, jak radzi Jola. Poza tym, ile tu ruchu, ile energii! To Hanoi uliczno-sniadaniowe:


Ale Hanoi zostawiam narazie. Ostatnie dwa dni spedzilismy w zatoce Halong. Odrobina luksusu za zupelnie nie "backpackerska" cene. Stwierdzilismy jednak, ze nie warto ryzykowac, ze ta mini wycieczke do naszej wymarzonej zatoki Halong zepsuje zgnily zapach kajuty albo wymuszona jakoscia jedzenia glodowka :) No i bylo pieknie!



(I jeszcze wersja z zachodem slonca oczywiscie :))

W dodatku trafily sie super towarzyszki na dlugie rozmowy o wszystkim - od podrozy po religie, jedzenie, australijskie wybory itd. Po powrocie w Hanoi przesiedzielismy z nimi jeszcze pare godzin w knajpce kontynuujac pokladowe pogawedki, dodatkowo jeszcze z kanadyjskim homoseksualista w srednim wieku, ktory wyznawal programowa niechec do Amerykanow oraz wszelkich doktryn i kosciolow, uwielbial za to pikantne historyjki. Wraz z naszymi Australijkami - mama i corka - stanowilismy wiec calkiem rzeski klub dyskusyjny.
Ps do zdjec z Halong: plamki nie sa elementem krajobrazu, pokazuja tylko co sie stalo z aparatem po nieprzerwanej eksploatacji w warunkach znacznego nieraz zapylenia. Ale te kilka plam przecierpcie, dzisiaj aparat jest juz po czyszczeniu. Jakims cudem udalo nam sie (po kilku nieudanych probach) zlokalizowac w Hanoi czlowieka, ktory spojrzal na zrobione przez nas pogladowe zdjecie bialej sciany i zabral sie od razu do roboty. Aparat juz czysciutki!

A to jedna z dwoch najwiekszych jaskin we wnetrzu gor-wysp w zatoce Halong. Jak widzicie, jest oswietlona w srodku, co znacznie ulatwia fotografowanie. Moze wam dac tez pojecie o "pierwotnosci" czy "dziewiczosci" zatoki Halong. Spieszcie sie podrozowac, poki nie wszystko jeszcze zadeptane! :) Ale nie chce antyreklamowac Wietnamu - jest tez Wietnam poza turystycznym szlakiem, do ktorego stosunkowo latwo dotrzec. No i zatoki blizej chinskiej granicy.
No to moze jeszcze kilka innych fotek z Wietnamu:


China Beach, czyli dawna plaza amerykanskich zolnierzy pomiedzy Da Nang a Hoi An. Bylismy tam krotko, bo jak widzicie pogoda nie sprzyjala. Chociaz wlasciwie.. Ja wole plaze, kiedy prawie nikogo na nich nie ma. Morze bylo bardzo glosne, fale jak walace sie wodne sciany, puste rzedy lezakow i powiewajace dla nikogo flagi Wietnamu. Idealnie.


Ulica swiatel w Hoi An. Chinskie lampy i kate-zjawa. No i jeszcze kate rzeczywista, nawet niepozowana (nawet ja tak nie pozuje ;)). Nie pamietam tego zdjecia. W kazdym razie to targ w Hoi An. Chyba bylam na etapie szukania jakies milej Wietnamki z garem pelnym pho bo (lokalna zupa - cos jak rosol z makarnem ryzowym plus mieso, chili i mieta. Pycha!).


I na koniec XIX-wieczny krajobraz przejscia z rolnictwa do industralizacji (okolice Hanoi).
A, elektryfikacja tez widoczna :) To do napisania!