środa, 28 maja 2008

Azja?

Zaczelam bac sie latac. Nie wiem nawet dlaczego. Jakos warkot silnikow i wcisniecie w siedzenie przy starcie juz nie napawaja mnie dziecieca radoscia jak z karuzeli, dopada mnie zamiast tego lekkie przerazenie. Lekki stan niewazkosci przy ladowaniu jest jeszcze gorszy. Policzylam, ze do Warszawy jeszcze trzynascie lotow.
Ale nic. Samolot z Cuzco wystartowal w strone, gdzie gory otwieraly sie na doline i gladko podniosl sie nad szczyty, co odnotowalam z ulga. Bialo, potem coraz jasniej i niebiesko. W dole niesamowicie trojwymiarowy krajobraz gor. Brazowe odcienie, jak z lekcji malarstwa, grzbiety jasniejsze, po bokach w niezliczonych dolinach - juz ciemniej. Jakbysmy lecieli nad gigantyczna wypukla mapa Tatr, taka plastikowa, jak z ksiegarni albo straganu na Krupowkach. Tylko nie bylo plastikowej zieleni dolin, kolorowych kresek szlakow i czerwieni przy najwyzszych szczytach (to juz nie musze dodawac, ze tesknie czasami, coraz czesciej, za znajomymi widokami :)). Po godzinie ladowanie w mleku wiszacym nad Lima. Po godzinie znowu w gore. Chmury oparly sie na coraz wyzszych zboczach, im dalej w glab ladu tym wiecej slonca. Najpierw pomarszczony krajobraz, wiecej czerwieni, rzadkie nitki drog, jeszcze radziej skupiska ludzkie, zielone kwadraciki pol powcinane w zbocza. Czasem blyszcaca na srebrno nitka wody. Teren stopniowo wyrownywal sie, dolecielismy nad brazowo-zolte altiplano z lustrzanymi, niebieskimi plamami jezior. Od calkiem malych po bardzo rozlegle. Mniej tez bialych szczytow, ziemia pod nami zapadala sie, schodzila, coraz blizej poziomu morza, ktory za ta sciana gor wydawal sie juz zupelnie abstrakcyjnym konceptem. Zaczelam czytac. Pod koniec rozdzialu bylismy juz nad Amazonia, nad zielonym, nieskonczonym Pacyfikiem drzew. Rzeki pozawijane jak chinskie weze, wielkie. Stare koryta jak slepe uliczki, porzucone, przemieniajace sie powoli w zielen, pochlaniane przez dzungle. Na lotnisku z klimatyzacji wpadlismy w sam srodek lepkiego, goracego powietrza. Moja glowa probowala szukac analogii, zlapana znienacka powiedzialabym, ze jestem znowu w Azji. Plecak ciezki od cieplych ubran, ktorych nie nosze juz na sobie. Za plotem lotniska maly Bombaj. Ulica pelna ludzi, motorykszy, autobusow bez okien, bez liku motorow, na ulicy fiesta, taksowkarz jedzie pod prad. Pomyslalam, ze ludzie w takich temperaturach sa jak czasteczki powietrza, ogrzani osiagaja wieksze predkosci, obijaja sie od siebie, migotaja. Dzwiek tez chyba sie obudzil, dociera ze wszech stron, glosy, turkot silnikow. Jestem jednak czlowiekiem Polnocy, na mnie temperatura i ta pulsujaca gestosc powietrza dzialaja zupelnie odwrotnie, zapadam w pol sen, jakby moj organizm czekal, az znowu sie ochlodzi i bedzie mogl zaczac ruszac sie, nadrabiajac te brakujace kilka stopni Celsjusza. Wojtek odwrotnie. Przypomniala mi sie tez teoria Arystotelesa (dobrze pamietam?) o zaleznosci miedzy klimatem a spolecznoscia idealnego miasta. Chlod mial zabijac tworczosc, bo ludzie za duzo energii poswiecali sprawom przyziemnym, zapewnieniu sobie ciepla. Z kolei nadmiar goraca rozleniwial. Nie wiem, czy mial racje. Tutaj nie widac bezruchu, tej spalonej od slonca stagnacji. Jest za to iscie azjatycki balagan. Obdrapane domy, ruchome stragany z zarciem, nad ktorymi wisza rozhustane zarowki, zasilane niewiadomo jakim kablem. Ciagly rytm ulicy, warkot silnikow, przeciagly pisk hamulcow.
W lokalnym biurze turystycznym, ktore - co w Ameryce Pd. jest norma - wyposazone jest w obowiazkowa ksiazke rekomendacji, odszukalam wpis Agi i Malego. Pochlebny. Jutro uciekamy z miasta, do dzungli.

poniedziałek, 26 maja 2008

To nadrabiamy zaleglosci :)

Ostatnio bylismy w La Paz. Tak, to juz historia, a przed oczami mignelo tyle nowych obrazow, ze wydaje sie historia calkiem odlegla. Z La Paz pojechalismy do Copacabany, czyli nad jezioro Titikaka. Z autobusu prosto na prom, zeby dostac sie na Isla del Sol - wyspe slonca. Z malej przystani na wyspe trzeba sie wdrapac po schodach wybudowanych jeszcze przez Inkow. Stromo, a na tej wysokosci przy wchodzeniu z plecakami (duzy na plecach, maly z przodu) po gore, mozna naprawde nasapac sie tak, ze czuje sie prawie kazdy pecherzyk plucny. Wyspe Slonca schodzilismy cala, od jednego do drugiego konca. Jest na niej troche inkaskich ruin, ale bardziej zajmowaly nas widoki na jezioro i jego gorzyste wybrzeza. Po boliwijskiej stronie jeziora rozciaga sie wspanialy widok na gory Cordiliera Real. Nastepnego dnia bylismy juz w Puno, zeby zoaczyc jak jezioro wyglada od strony peruwianskiej i oczywiscie odwiedzic plywajace wyspy. Zbudowane sa ze specjalnej trzciny o nazwie totora i torfu, od spodu do powierzchni maja jakies 2 metry. Na tych wyspach-tratwach zbudowane sa domy, jest tez budynek urzedowy i kosciol. Budulcem domow jest tez totora, choc na dachach widac tez i blache falista :) Po peuwianskiej stronie nie ma tak fajnego widoku na cale jezioro, trzeba wyplynac za plywajace wyspy, zeby zobaczyc, jakie jest ogromne. Wyspy sa bardzo turystyczne, przed domami wylozone turystyczne pamiatki, Indianki spiewaja oprocz lokalnych piosenek, takze francuskie i niemiecki kolysanki (choc niemiecka kolysanka to prawie oksymoron ;)). Sluchalismy tych piosenek rozbawieni, zazartowalismy, ze przdaloby sie cos i po polsku. Ën polaco? Muy bien! I za chwile z niedowierzaniem przecieralismy oczy i uszy, bo oto piec Indianek w ludowych strojach na trzcinowej wyspie na jeziorze Titikaka odspiewalo nic innego jak polskie ¨Sto lat¨. Dodam moze jeszcze, ze naszymi towarzyszami na wyspie byli Nick i Sara Kwiatkowsky z.. Teksasu (prawdziadek Nicka wyemigrowal z owczesnego rosyjsiego zaboru).
Z Puno pojechalismy do Arequipy, zeby obejrzec doline i kanion Colca, niemal dwukrotnie glebszy od Kanionu Kolorado. Okazalo sie przy okazji, ze sama Arequipa jest bardzo atrakcyjnym celem podrozy. Po miastach Boliwii i calym spektrum chilijskiej, boliwijskiej i peruwianskiej prowincji, Arequipa wydawala sie bardzo.. miejska. To zupelnie inne Peru. Mniej pan w kolorowych spodnicach, kapeluszach i dlugich warkoczach, wiecej knajp o bardziej juz uniwersalnym wystroju, wiecej mezczyzn w garniturach i kobiet ubranych na wskros po europejsku. No i piekne budowle. Szczegolnie klasztor Santa Catalina (Sw. Katarzyny ze Sieny), ktory zawiera w swoim obrebie mini-miasto z wlasnymi nazwami ulic, malymi placami. Wzdluz ulic ciagna sie domy zakonnic - kazda miala bowiem swoje mieszkanko, zreszta jak na tamte czasy calkiem wystawnie urzadzone. Zakonnice byly obslugiwane przez rzesze sluzacych! (Pamietajcie, ze nie kazdego bylo stac na umieszczenie corki w klasztorze, oprocz znakomitego ¨posagu¨chciano siostrom zapewnic dobre warubnki do modlitwy, stad sluzace, prywatne lazienki (!) i kuchnie ;)). Dopiero specjalna´zimna siostra´ przyslana przez Watykan zrobila z tym porzadek i wszystkie siostry zmuszone byly spac w jednej wielkiej sali, ktora obecnie sluzy za galerie malarstwa zgromadzonego w klasztorze.
Z samego rana wyruszalismy na zwiedzanie Arequipy, pozegnawszy sie w myslach z wizyta w dolinie i kanionie Colca, bo nie udalo nam sie wieczorem zorganizowac wycieczki (wszystko bylo juz pozamykane, kiedy dotarlismy wieczorem), zeby ruszyc z samego rana. Kolejnego dnia na czekanie juz nie mielismy. Cos nas jednak podkusilo, a moze raczej doswiadczenie podpowiedzialo, ze skoro wycieczki ruszaja o siodmej, a jestesmy w Ameryce Pd. (i nie jest to Chile), to pewnie kolo 9 samochody z turystami beda jeszcze gdzies w obrebie miasta. Wpadlismy do pierwszego biura, ktore bylo otwarte (nie wiem jakim cudem) o 8 rano. Oczywiscie ich samochod krazyl jeszcze po miescie, a dwojka ludzi poprzedniego dnia zrezygnowala z wyjazdu. Hurra! Po strasznym zamieszaniu (w biurze bowiem byly dwie szefowe i jedna pracownica, ktora dostawala co najmniej lekkiego rozdwojenia jazni od ciagle wydawanych jej polecen) udalo nam sie zapakowac do samochodu i w droge! Pierwszego dnia dotarlismy do doliny Colca, pieknej, szerokiej i ogromnej. Zbocza doliny cale w rolniczych tarasach, z ktorych podobno 70% jest przedkolumbijskich. W Chivay, gdzie zatrzymalismy sie na noc, nowe niespodzianki. Najpierw wybralismy sie do goracych zrodel. Calkiem bylo zabawnie, bo woda w tym uroczym peruwianskim spa pelna jest gorskich mineralow, a najwiecej w niej siarki, wiec zapach przeuroczy :)
Tego wieczoru w Chivay odbywal sie na gownym placu konkurs taneczny dzieci z lokalnej szkoly. Cale klasy tanczyly w wyrezyserowanych przez wychowawcow ukladach, poprzebierane w kolorowe stroje, podekscytowane przed publicznym wystepem. Jury sledzilo ich poczynania z tarasu na pietrze urzedu miejskiego. Dzieciaki jak to dzieciaki, wieczny mialy prolem z utrzymaniem sie w szeregu, bo tyle sie dzieje naokolo. A uklady taneczne sa raczej dla zdyscyplinowanych :) Tak czy siak, bardzo bylo wesolo, Wojtek jak zwykle robil furrore, bo taki wielki i blondyn, mozna mu sie uwiesic na ramionach i pohustac, przebic piatke, zasalutowac. Brombiatka beda mialy super tate :)
PO wystepach udalismy sie na lokalny plac targowy. Pradziwa fiesta, grillowane kurczaki, pyszne kola bialego sera (wreszcie!) i swietny, smakujacy zupelnie po polsku chleb. Nowoscia byly sprzedawczynie ziolowych naparow, sprzedawanych za pol soli (jakies 0,15 dolara). Opilismy sie po dwie szklanki tak nam smakowaly.
A na koniec jeszcze pena show, czyli wystep ludowych tancow. Bylismy juz na takim przedstawieniu w La Paz, ale tym razem bylo duzo fajniej. Dzieki naszej towarzyszce - Abigail, znanej i jak sie okazalo bardzo lubianej w Chivay przewodniczce, bylismy wciagani we wszelkie tance, Bromba kompletnie sie rozszalal, wzial nawet lokalna tancerke przez ramie i wyniosl za scene, co skonczylo sie tym, ze ja zostalam w ten sam sposob wyniesiona przez jej tanecznego partnera. Byl to element ludowego tanca, ktory widzielismy wczesniej w ich profesjonalnym wykonaniu, zdaje sie jednak, ze tancerze raczej sie nie spodziewali, ze ktos z widowni zechce (wyciagniety na srodek sceny) tak ochoczo go powtorzyc. Ale wiadomo, Wojtek jest do takich akcji urodzony :)
Kolejnego dnia kanion i najbardziej przeze mnie oczekiwany moment - wypatrywanie kondorow. Niecierpliwilam sie, ale w koncu sie pokazaly zachecone do szybowania coraz bardziej ogrzewajacym sie w sloncu powietrzem. Bylo ich sporo i mozna bylo je ogladac naprawde z bliska (momentami nawet kilka metrow), ogromne, czarne albo ciemnobrazowe, od razu widac, ze zadni z nich wegetarianie. Najwieksze maja 3,5metra od konca jednego do konca drugiego skrzydla. Wygladaly naprawde imponujaco. Kanion tez piekny, choc nie tak kolorowy jak ten w Arizonie. Jest tak potezny, ze trudno okreslic jego skale, jakby juz troche nierzeczywisty. Momentami widac tylko na sklach nitki sciezek, to tylko dale jakis punkt odniesienia, pozwala ocenic skale tego, co ma sie przed oczami.
Z Arequipy autobus do Cuzco. I kolejna strata, tym razem telefon Wojtka. Ktos widac gustuje w zuzytych motorolach sklejonych tasma do pakowania, zeby sie nie rozpadly. Zapewne jakis muzealnik amator albo antykwariusz.
Pierwsze widoki Cuzco to niebieska brama dworca Peru Rail, gdzie czekalismy w kolejce agentow turystycznych, zeby kupic bilety na pociag z Ollataytambo do Machu Picchu. Potem negocjacje z taksowkarzami (nie udalo nam sie niestety zejsc do ceny wynegocjowanej jakies 10 dni wczesniej przez Age i Malego :)) i w droge do Ollataytambo przez Swieta Doline Inkow. Po drodze swietnie zachowany kompleks ruin w Pisac (ale widoki! Wojtek uznal Pisac za roznorzedny z Machu Picchu), potem tarasowe saliny i piekne pola, zbudowane na okraglych kocentrycznych tarasach w Maray. Po poludniu obejrzelismy jeszcze kompleks ruin w Ollataytambo, gdzie powstawac miala najwieksza swiatynia Inkow, ale jak to okreslil spotkany przez nas dzsiaj przewodnik: ¨Hiszpan przyszedl¨ (widac to poludniowoamerykanski odpowiednik Moskala :)). Wieczorem wsiedlismy w pociag do Aguas Calientes, zaplecza noclegowego Machu Picchu. O samym Aguas Calientes chyba za wiele dobrego nie da sie powiedziec. Krajobrazy wokol piekne, tu gory juz zielone, Machu Picchu bylo lacznikiem miedzy wyzynami a Amazonia.
Pobudka skoro swit. Zza okna niepokojacy miarowy dzwiek. Leje! Na przystanku autobusu jednak niezrazony tlum. Kiedy wjezdzamy na gore, droga wijaca sie 8 km niemal non stop pod gore, wokol bialo. Jestesmy w samym srodku chmury. Staramy sie nie tracic nadziei - przetrze sie, przeciez to gory. Slysze jak peruwianski przewodnik pociesza swoja grupe, ze najdalej o wpol do osmej bedzie slonce. Jednak jak tylko weszlismy miedzy budynki i na rolnicze tarasy zaczelismy sie cieszyc z tej pogody. Machu Picchu wygladalo niesamowicie, wylaniajac sie i ginac w bialym powietrzu. Czasem widac bylo tylko ciemniejsze plamy, potem wyrazniejszy juz ksztalt budynku, za chwile cala uliczke czy plac. Ludzi o tej porze bylo jeszcze stosunkowo malo, a i te grono co chwile niknelo we mgle. Wspielismy sie najpierw na Wayna Picchu w nadziei, ze chmury sa na razie nisko, a wyzej bedzie widac chocby czubki okolicznych gor. Chmury jednak okazaly sie grubsze niz myslelismy, patrzylismy wiec jak przez okienka na swiat, gdy tylko chmury na chwile sie rozrzedzaly. Niesamowicie. Okolo w pol do jedenastej zaczelo sie na dobre przejasniac. Przycupnelismy na wzgorzu blizej Machu Picchu i stamtad widoki byly niesamowite. Chmury wznosily sie i przeplywaly nad ruinami, jak podczas spektalu magika, ktory to zarzuca, to odslania peleryne. Po poludniu Machu Picchu juz w pelnej okazalosci, az za bardzo ogrzewane sloncem. No i praktycznie zadeptane. Jednak kto rano wstaje...
Inkowie byli wspanialymi budowniczymi i kamieniarzami (wyobrazcie sobie zbudowanie miasta na Giewoncie, ktore w dodatku byloby odporne na trzesienia ziemii - miasto zbudowane jest z maksymalnym wykorzystaniem naturalnej rzezby terenu, pod ulicami i placami jest jeszcze cala podziemna architektura platform i kanalow nawadniajacych) i mistrzami w uprawie roslin. Na gorskich tarasach, zbudowanych w taki sposob, by zapewnic roslinom jak najwiecej slonca, udawalo im sie uprawiac rosliny, ktorych owoce wczesniej musieli transportowac z dalekiej (na owczesne warunki transportowe) Amazonii.
Dzisiaj rano wrocilismy z Aguas Calientes i jestesmy znowu w Cuzco. Droga byla ciekawa, najpierw pociag, a potem taksowarz wariat, ktory wprawial nas i pare towarzyszacych namBawarczykow w zdumienie niemal kazdym swoim manewrem. Przypuszczam, ze mierzac polskimi przepisami, po pierwszych pieciu kilometrach zegnalby sie z uprawnieniami do prowadzenia czegokolwiek. Ale co tam, godzina disco peruano i bylismy w Cuzco.
W przepieknej katedrze kolejny usmiech losu. Spotkalismy wycieczke z Polski prowadzona przez wspanialego przewodnika Jacka Walczaka. Wie o Ameryce Poludniowej chyba wszystko, ma do tego piekny glos i posluguje sie rzadka juz niestety polszczyzna, ktora pamieta jeszcze, co to intonacja zdaniowa (wtret do XIV LO: pamietacie, jak mowil prof. Strozanski?). Jak ze starej szkoly aktorskiej, zakochalam sie w nim od razu. Z kazdym tu jest za pan brat, pol roku spedza w ukochanym Zakopanem (zreszta na nogach mial skorzane tatrzanskie kierpce), pol roku w Peru. Przygarnal nas na czas wizyty w klasztorze Sw. Dominika, wiec mielismy okazje sporo sie dowiedziec. Jesli ktos chce jechac do Ameryki Pd. z wycieczka, niech koniecznie pyta o pana Walczaka. Jest zreszta autorem kilku ksiazek poswieconych historii regionu.
I tyle, przed chwila sie z nim pozegnalismy i ruszylismy na poszukiwanie internetowej kafejki, bo kosciolow, klasztorow i muzeow mamy juz troche dosc. (Jutro lecimy do Iquitos, czas zapoznac sie z Amazonia :)). To publikuje, zaraz zobacze, czy da sie wrzucic kilka zdjec.

MAMA MIA!

Kochani, dzisiaj post specjalny, wiadomo dla kogo :) A na specjalna okazje i srodki musza byc nadzwyczajne, dlatego na chwile zmieniamy proze na poezje:

Choc to czasem tak wyglada,
Nie z kapuscianego glaba
Wyszedl na ten swiat wspanialy
Pewien Mongol bardzo maly.

Choc leciutki jest jak piorko
I mogl leciec tuz nad chmurka,
To nie od bociana bomba
oznaczona metka ¨Bromba¨
Spadla prosto w Siedlec srodku
W deszczu innych noworodkow!

(Ta zagadka pochodzenia
Nie wymaga wyjasnienia..)

Skromnie tylko wtracmy slowo:
W noc jesienna, w noc zimowa
W dwoch druzynach trud przyjemny
Calkiem byl nienadaremny!

I choc wazny trud Tatusia,
W maju pierwsza jest Mamusia!

I na swiata drugim koncu,
W peruwianskim mocnym sloncu,
Tropiac internetu slady,
Wyznac trzeba bez przesady,
ze w serduchach nic nie zmieni
Miejsca KRYSI i TERENI!!!

poniedziałek, 19 maja 2008

La Paz

La Paz w tytule, ale jak zwykle porcja retrospektywna. Park Narodowy Lauca milo nas zaskoczyl, spodziewalismy sie znanych juz krajobrazow, a tu jednak inaczej :) Startuje sie z poziomu morza, przez otaczajaca Arice pystynie, (a w ramach uzupelnienia kilka zdjec z Aricy, ponizej mniej znana konstrukcja inzyniera Eiffela)

(i wspomniany w poprzednim poscie dworzec kolejowy, ktorego pracownik dumnie chwalil sie swoja znajomoscia polszczyzny)

ktora jak wyjasnil nam Javier, nasz przewodnik, jest czescia jeszcze Atacamy. Poniewaz zakupiona przez nas w Santiago mapa Ameryki Poludniowej ma po rozlozeniu wielkosc dywanu, prosze to potraktowac jako wiadomosc niesprawdzona :) Alez wylazl ze mnie prawniczyna od marnych disclaimerow. Przepraszam.
Wracam do Chile. W pustynne wzgorza wdzieraja sie doliny, zielone od upraw pomidorow, kukurydzy, dzieki sieci kanalow nawadniajacych, zbudowanych wedlug izrealskich wzorcow. Zreszta krajobraz skojarzyl mi sie ze zdjeciami z Izreala - Arica walczy ze sloncem, walczy o wode.
Kolejnym pietrem sa gory, zielone od krzakow,
(oraz mchow, znanych nam juz z Boliwi, ktore rosna ok 1 mm na rok wiec ten uwieczniony okaz ma pewnie ok 500 lat! rosliuny te roznia sie mocno od tych spotykanych w Polsce, chociaz z pozoru miekkie w dotyku sa calkiem twarde, a lokalna ludnosc, po ich naturalnej, lub przyspieszonej smierci wykorzystuje je do spolki z suchymi odchodami lamy, jako doskonale paliwo do ogrzewania domostw)

ozdobione olbrzymimi kaktusami,

ktore na czubkach rozgaleziaja sie tworzc cos na ksztalt korony drzewa.
Troche tu starych ruin, pieknych, coraz mniej zaludnionych wiosek, do ktorych nawet ksiadz przyjezdza raz w roku odprawiac msze. Przez pozostala czesc roku kosciol zamkniety. Podobno jest to czesta przyczyna konwersji z katolicyzmu na ewanglicyzm (zazgrzytalo mi cos w tym rzeczowniku, wiec wybaczcie, jesli stworzylam jezykowy potworek), ktory jest ponoc bardziej ¨samoobslugowy¨. Dopiero nastepnego dnia wjechalismy na wyzyny altiplano. (Na Altiplano panowala zima, chociaz miejscami woda z goracych zrodel sprawiala ze krajobraz robil sie kompletnie wiosenny)

Wulkan Parinacota przepiekny, polozony nad jeziorem, mozna patrzyc na niego bez konca - doskonaly wulkaniczny stozek, pokryty wiecej niz do polowy sniegiem. Ponizej sniegu wyrazna granica czarnego z bialym, to zastygle rzeki lawy.
W lauce jest mnostwo zwierzyny, cale stada lam i alpak (to domowe odmiany amerykanskich ¨wielbladowatych¨),
sporo dzikich vikunii (w 2002 roku naliczono ich w parku ok. 20 tys. !), sa tez wiskaczie (pisze jak sie mowi, nie wiem, czy jest polski odpowiednik) czyli dzikie kroliki altiplano,
Wojtkowi udalo sie tez dojrzec mysz altiplano, szare male stworzonko z wielkimi uszami. Oprocz tego ptaki, ogromne dzikie kaczki (komu sie kojarzy? Ach te lekcje polskiego :)), czarne, eleganckie ibizy,
i ¨coods¨
(znowu nie znam polskiej nazwy), podobne do kaczek, tylko czarne z czerwonymi nozkami i ogromnymi stopami, sa budowniczymi ogromnych plywajacych gniazd. Czulismy sie jak po drugiej stronie sobotniego telewizora, kiedy Wojtek rozklada sie na kanapie przed sniadaniem i oglada National Geographic.
Dojechalismy wczoraj wieczorem do La Paz, w sam srodek ulicznego karnawalu - okazalo sie, ze wczoraj bchodzono najwieksze lokalne swieto, zabawa na ulicy i sztuczne ognie do poznej nocy. My szybko wymieklismy, po przymusowej wspolparadzie z plecakami wsrod tlumu tancerzy (taksowki nie jezdzily, bo wszyskie ulice zatkane od tancerzy i widzow). A dzisiaj La Paz samotne. Wojtek zle sie czuje i przelezal caly dzien w hotelu. No i nie dokoncze, zamykaja kafejke...

piątek, 16 maja 2008

Arica

Tylko szybki meldunek. Z Calamy wyjechalismy ostatecznie tuz przed polnoca. Udalo mi sie przeczytac swiateczna (z konca kwietnia :)) od deski do deski. W autobusie padlismy jak muchy, obudzilismy sie dopiero tuz przed Arica. Krajobrazy wydmowo-pustynne, gdzies w oddali nieco ciemniejsze linie ulic i kropki domow w okolicznych wsiach. Arica bez zachwytu. Choc po czterech i pol miesiacach mam wrazenie, ze przestalismy doceniac miasta i o wiele bardziej porusza nas przyroda w stanie wzglednie wolnym od ludzkiej interwencji. Obejrzelismy kosciol i budynek (obecnie dom kultury) zbudowane z metalu, projektantem byl nie kto inny jak Eiffel. Potem jeszcze stara stacja kolejowa linii Arica - La Paz. Teraz tory kolejowe koncza sie dwadziescia metrow za budynkiem stacji, gina pod plotem i asfaltem ulicy. Hmm.. Prawie zaglada sie w przeszlosc. Na coraz bardziej rozsypujacym sie peronie powiewa stara tablica z wyblaklym napisem "Bienvenidos a Arica", a z drugiej strony "Feliz Viaje" (wybaczcie mi, jesli cos przekrecilam). Na torach stary wagon restauracyjny, w srodku zastawione elegancko stoly, znowu migawka z przeszlosci. Byl tez swoiski akcent - pacownik stacji gonil nas po korytarzach, zeby obwiescic, ze odwiedzil kiedys Bydgoszcz. Nie najlatwiejsza to nazwa do wymowienia przez cudzoziemca, wiec tym szersze byly nasze usmiechy.
Nad miastem goruje olbrzymia skala, na ktorej szczycie powiewa chilijska flaga. Pinochet, wielbiciel wojskowych monumentow, urzadzil tam miejsce pamieci chilijskich bitew morskich. My jednak, zamiast wedrowac na szczyt, zajelismy sie poszukiwaniem opcji na wyjazd z Aricy do Parku Narodowego Lauca, nie dosc nam jeszcze widokow atiplano, wulkanow i lam. Poszlismy do pierwszego biura, ktore sie otworzylo. Zapewne nie jest to najtansza opcja, ale za chwile ruszamy z powrotem na wysokosci :) Po drodze jeszcze muzeum z mumiami, o ktorych wspominalam przy opisie muzeum w Santiago. Tym razem mamy oberzec nie tylko starsze, czarne mumie, ale tez te "chirurgiczne" czerwone. Jutro bedziemy znowu na granicy zBoliwia, pojutrze powinnismy dotrzec do La Paz.
A o Ustce latwo tu sobie przypomniec. Port znacznie wiekszy, z wszechobecnymi kontenerami Maersk, ale jest woda po horyzont :) Tylko do drugiego brzegu znacznie dalej niz z Polski do Szwecji.
Mame Malego (witamy!) zapewniamy przy okazji, ze choc relacje moze skape, to jest sporo dokumentacji fotograficznej, wiec prosze po powrocie domagac sie sesji z dlugimi opowiesciami! Niech nadrabiaja ;)

czwartek, 15 maja 2008

Calama

Wojtek przezywa ja ¨Calamancja¨, bo troche tu utknelismy. Ale jak zwykle nie ma tego zlego, co by na dobre nie wyszlo. Dzien w tranzycie jest okazja, zeby zorganizowac sie, poczytac gazete, no i oczywiscie popisac. A mamy troche zaleglosci. No to juz:
Drugi dzien w Potosi spedzilismy juz z Agnieszka i Jackiem. Zdecydowalismy nie wracac juz do Tupizy, tylko jechac prosto do Uyuni i tam poszukac wycieczki przez salary i wysokogorska rownine (czyli wlasnie altiplano). W malutkim i w sumie dosc nieciekawym Uyuni co drzwi to agencja turystyczna. Zeby to jakos ogarnac, podzielilismy sie na druzyny i dawaj przeprowadzac wywiady lamanym angielsko-hiszpanskim (Jacek mnie oswiecil, ze w Peru nazywaja ten dialekt mianem ¨Spenglish¨). Nastepnego dnia rano pakowalismy juz plecaki na dach jeepa i w droge. Dodam tez opisy do zdjec w poprzednim poscie, teraz skrotowo. Zaczelismy od cmentarzyska pociagow, obslugujacych kiedys szlak z terytorium obecnego polnocnego Chile przez Uyuni do Potosi, po cenne kopaliny. Dalej na salar. Po drodze widac bylo majaczace z daleka gory, lezace za salrem. Wygladaly jakby unosily sie nad horyzontem, plywaly nad biala, rozmazujaca sie kreska. Spotkalismy tez gnajacego owce pasterza, ktory po 6 dniach pieszej wedrowki byl juz bardzo blisko celu - do Uyuni zostalo mu jeszcze kilka godzin marszu. Dojechalismy do Colchani, wioski, w ktorej odbywa sie obrobka soli (czyszczenie, mieszanie z jodem, pakowanie w torebki). Technika dosc prymitywna, jak obiasnil nam lokalny producent w roli przewodnika (mam wrazenie nieco ad hoc), wszystko odbywa sie ¨solo manualmente¨, brak tu jakichklolwiek maszyn. Tlumaczyc to moze cena za sol - wskazujac na poskladane w kacie izby torebki soli (zgrzewane za pomoca gazowego grzejnika) nasz producent-przewodnik powiedzial, ze kosztuje to 9 boliwianow (ok. 1,2 dolara). W pierwszej chwili myslelismy, ze mowi o jednej torebce, chodzilo jednak o kilkadziesiat torebek poukladanych pietrowo w rzedach.
Z Colchani do miejsca gdzie wydobywa sie sol, bynajmniej nie na olbrzymia skale. Dookola miejsca, gdzie sie zatrzymalismy, widac bylo ze trzy ciezarowki, kilka oddalonych od nas postaci gornikow i mnostwo solnych kopcow, siegajacych mniej wiecej do wysokosci bioder. Wrazenie jednak niesamowite, ciagle wydawalo mi sie, ze to snieg i musialam ciagle przypominac sobie, ze chodzimy i jedziemy po wielkim polu soli. Salar ma okolo 200 km dlugosci. Grover (nasz przewodnik, kierowca, kucharz i mechanik), jedyny z nas, ktory mial swiadomosc tych odleglosci, odrywal nas od aparatow i zaganial do samochodu, jedziemy dalej. Bardzo chcielismy podjechac na polnocny skraj salaru, pod wulkan Tunupa. Pierwszy pomysl byl taki, zeby na niego wejsc, chociaz kawalek do wysokosci, gdzie zalozono mini muzeum mumii, jednak flamingi na skraju salaru, widoki na piekny, kolorowy krater zajely nas na dosc dlugo, a i wedrowka pod gore na tej wysokosci (ok. 4000 m npm) jest nieco bardziej wyczerpujaca niz na nizinach. Podeszlismy wiec tylko kawalek, wystarczajacy, zeby cieszyc sie widokiem na przytulona do zbocza wulkanu wioske, bialy bezkres salaru, zamkniety ze wszystkich stron majaczacymi na horyzoncie gorami czy pojedynczymi stozkami dalekich wulkanow: z tej odleglosci granatowych, niebieskich, szarych. Po lunchu mkniemy w stone Isla de Pescado (wlasciwie jest to nazwa sasiedniej wyspy, ale blad juz powtorzono tyle razy, ze zapozyczenie chyba juz zostanie na zawsze). Wyspa wyglada niesamowicie, to dosc wysokie wzgorze, porosniete olbrzymimi kaktusami, a dookola morze soli o regularnej strukturze plastrow miodu. Na skalach ciagle widac skamieniale koralowce, wlasciwie na kazdym wiekszym kamieniu - to slad historii i tych 16 metrow wody, ktore kiedys przykrywaly salar. Po zwiedzeniu wyspy obowiazkowa sesja fotograficzna: biale tlo pozwala pozbyc sie glebi, splaszyc przestrzen do dwoch wymiarow, pozwala Agnieszce i mnie zmiescic sie do kapelusza Jacka, a Wojtkowi usiasc mi na jezyku. Zabawa przednia, choc pomysl z polozeniem mini-Agnieszki na butach chlopakow skonczyl sie dla nich niezlym masazem plecow - powierzchnia salaru jest dosc chropowata.
Na noc zatrzymalismy sie w solnym schronisku. Sciany, stolki, lozka, stoly - wszystko wykonane z solnych cegiel. W nocy zrobilo sie naprawde zimno, wiec spalismy jak mumie, ubrani po szyje i przykrycie jeszcze dwoma warstwami z kocy.
Kolejnego dnia pozegnalismy sie z salarem. Jednak niesamowitym widokom nie bylo konca - nie jestem w stanie tego wszystkiego wymienic. Rozlegle rowniny miedzy pasmami wulkanow, skaly i ziemia wszelkich kolorow i ksztaltow. Widac na zdjeciach. No i laguny, te naprawde zapieraly dech w piersiach. Grover z rosnacym zadowoleniem i poczuciem narodowej dumy obserwowal nasze reakcje, a jakby nie mial dosc, choc pewny odpowiedzi, pytal za kazdym razem jeszcze: ¨bonito?¨ Flamingi najbardziej nam sie podobaly, choc lamy i vicunias (podobne do lam, tylko jednokolorowe i nieco.. szczuplejsze) tez sie niezle prezentuja. Potem pustynia, znowu pasy barw, cienie plynacych po niebie chmur. Ostatnim widokiem dnia byla Laguna Colorada, zmieniajace kolor wysokogorskie jezioro. Niezwykla barwa wody (czerwien, roz, pomarancz) bierze sie ponoc od zyjacych tam drobnoustrojow. Widok niesamowity, wystarczyloby same jezioro, a tu naokolo jeszcze tak niezwykle krajobrazy. Od wrazen pekaly nam glowy, co zakret, to zachwyt, kazdy podjazd po gorke obiecywal niesamowity widok ze szczytu. Nie wiem, czy ktorekolwiek z nas dalo rade to wszystko zapisac w pamieci.
Druga noc w zaltloczonym juz hostelu. Nad naszym pokojem dziura-swietlik w dachu, przykryta kawalkiem czegos falistego, choc nie wiem, co to za material budowlany. W kazdym razie zimno bylo jeszcze bardziej niz poprzedniej nocy. Mama kazala pic szklaneczke czegos mocniejszego w Azji na zoladek, w Boliwii dzialalo ogrzewajaco, oprocz emocji przy karcianym stole. Zreszta szeroki korytarz schroniska wygladal jak hala karcianego turnieju. Wokol stolow opatulone na kolorowo postacie, na stole karty, kubki z herbata, winem i whisky. Jedynym zrodlem ciepla byl mocno juz leciwy piec koza, na ktorym pomyslowi podroznicy podgrzewali przed snem swoje skarpetki, zeby zaoszczedzic energii na ogrzewanie tak odleglych krancow ciala.
Ostatniego dnia wczesna pobudka. Grover wykazal sie znajomoscia terenu, choc wyjechalismy po kilku innych samochodach, przy gejzerach bylismy drudzy, a do wod termalnych dotarlismy przed wszystkimi. Widac wymiana damskiej rajtuzy, pelniacej od drugiego dnia role paska klinowego, na jej bardziej profesjonalny odpowiednik, dodala mu skrzydel :) Przestal sie w kazdym razie martwic, ze gdzies utkniemy. Gejzery niesamowite, mruczaly, syczaly, bulgotaly, wypluwajac co chwile w gore troche szarego blota i kleby pary. Liczylismy na to, ze zrobi sie nam cieplej, ale zeby naprawde sie ogrzac, trzeba by wskoczyc chyba do srodka, wtedy jednak trzeba by sie przygotowac na znoszenie temperatur daleko wyzszych od tego, co nam bylo potrzebne. Ach, no i jeszcze zapach... Pamietalismy go z Jawy, siarka.
Potem wody termalne i pierwsza od tych kilku dni okazja na ciepla kapiel (czyli biorac pod uwage temperatury poranne i wieczorne, po prostu pierwsza okazja na kapiel). Wojtek wskoczyl pierwszy, MM za nim, jak tylko sie przekonal, ze rozebranie sie do stroju kapielowego nie grozi natychmiastowym przemienieniem sie w bryle lodu. Woda bardzo przyjemna, zabawnie wygladalismy wsrod opatulonych w czapki i rekawiczki postaci, zatrzymujacych sie na brzegu goracej sadzawki. Wyjscie z wody nie nalezalo jednak do najprzyjemniejszych, mozna w takich warunkach bic rekordy w szybkosci ubierania sie od majtek po czapke, a to dobrych kilka warstw. Po kapieli i sniadaniu, wyruszylismy dalej, przez pustynie Salwadora Dali (gladkie szrobrazowe tlo i na nim pojedyncze ciempniejsze skaly o roznych ksztaltach) do laguna blanca i laguna verde, nad ktora goruje wulkan Licancabur. Grover podwiozl nas jeszcze na granice z Chile, skad zjechalismy droga (wreszcie asfalt!) 2 kilometry w dol, do San Pedro de Atacama.
Kolejnego dnia nowe atrakcje, po poznym snaidaniu wypozyczylismy rowery i deski, zeby poprobowac sil w zjazdach z wydmy. Doskonaly sport, ktory najlepiej mozna okreslic mianem bezbolesnego snowboardu. Brombie najbardziej podobal sie ostatni zjazd, klasycznie tylkiem na desce jak na sankach i na kreske w dol!
Po poludniu wycieczka do Valle de la Luna, pieknej skalnej doliny, zeby cieszyc sie widokiem zmieniajacych sie kolorow, ktore zachod slonca wydobywa w magiczny sposob ze stokow And. A ze punkt obserwacyjny na szczycie ogromnej wydmy, to kolejna okazja do zabawy, tym razem bieg z gorki na pazurki po jej ruchomym zboczu. Najciezej bylo z hamowaniem :)
A wczoraj na konie. Nasz przewodnik Evelino wpakowal nas w siodla i przez dwie godziny w bezlitosnym sloncu, przemierzalismy suche gorki i dolki okolic San Pedro. Nic nie bylo w stanie ruszyc koni z miejsca, kiedy w koncu znalazly troche wody w korycie rzeki. Nam tez bylo trudno ruszyc z miejsca, kiedy w koncu wydostalismy sie z siodel :) Popoludnie Wojtek z Malym przeznaczyli na gazety, a my z Aga na kolejna wycieczke. I znowu kalejdoskop zmieniajacych sie krajobrazow: pustynia Atacama, kanion-oaza, salar i laguna pelna falmingow na cudowny, kolorowy zachod slonca. Atacama pusta, goraca i martwa. Z rzadka kepki trw czy niskie krzaki, poza jednym niesamowitym wyjatkiem. Okolo 30 km na poludnie od San Pedro Atacame na pewnym odcinku przecina dosc gesta linia drzew. Ich korzenie, dwu i polkrotnie dluzsze niz wysokosc drzew siegaja do podziemnej rzeki, ktora plynie pod Atacama. Na powierzchnie wychodzi w kanionie obok miejscowosci Toconao, gdzie zywi cudowna zielona oaze, w miejscu gdzie rzeka wryla sie gleboko w skaly. Salar tez zupelnie inny niz w Boliwi, zamiast plaskiej powierzchni jest rumowiskiem slonych krysztalow, siegajacych mniej wiecej do kolan. No i flamingi! Bylo ich pelno i dalo sie je obserwowac z mniejszej odleglosci niz nad lagunami w Boliwii. Widok zabawny: glowy maja niemal caly czas pod woda, ktorej powierzchnia dziala jak lustro. Efekt to symetryczne korpusy flaminga polaczone pozbawiona glowy szyja. Zachod slonca niesamowity, smialysmy sie, ze nasze zdjecia beda przypominac przerobione na rozowo i fioletowo pejzaze z tandetnych pocztowek. Ale co zrobic, kiedy tak to wyglada naprawde? :) No i bylo pieknie.
San Pedro de Atacama to tez raj dla lakomczuchow. Mieso pyszne jak zwykle w tym rejonie swiata, a do tego mozna tez liczyc na to, ze sie znajdzie swoj ulubiony makaron, pyszna pizze i inne klasyczne smakolyki :) Wczoraj nie dalismy juz rady dokonczyc kolacji, tak to jest, jak sie zamawia na glodnego.
Dzisiaj rano dojechalismy do Calamy. No coz. I tu utknelismy. To znaczy, czesc z nas utknela. Pozegnalismy sie bowiem z Agnieszka i Jackiem, ktorzy musieli jechac juz w kierunki Santiago, zeby za pare dni wrocic do Polski. Zrobilo mi sie strasznie smutno i zatesknilam znowu za domem, od paru tygodni wyobrazam sobie, jak wysciskam wszystkich po powrocie. Ryczec bede chyba jak bobr, bo przy pozegnaniu z Malym i Aga oczy tez sie zrobily mokre. Panowie oczywiscie zachowali kamienne twarze :)
Poznym wieczorem nocna podroz do Aricy, jak sie okazalo najwczesniejszy autobus z Calamy rusza o 21.30. I tak to spedzamy caly dzien w gorniczym centrum polnocnego Chile. Chcielismy sie wybrac na ogladanie najwiekszej odkrywkowej kopalni na swiecie, ale okazalo sie, ze punkt widokowy w remoncie i do kopalni wjechac sie nie da. Sa jakies wycieczki zastepcze, ale jutro rano. Nic to. Kawa, gazeta, internet :)

wtorek, 13 maja 2008

Altiplano obrazkowo (juz z opisami :))

Opisy zdjec dodamy wkrotce, o 10 wieczorem niestety zamykaja nam tutaj internet, na razie delektujcie sie samymi obrazami boliwijskiego Altiplano:
Ulice Uyuni. Wlasciwie wszystkie wygladaja podobnier, oprocz glownego ciagu pieszego w srodku miasta (miasta?), w ktorego centralnym punkcie postawiono kosciol i wieze zegarowa. W nocy puste, bo zimno i wiatr znad otwartych przestrzeni salaru hula po ulicach, w dzien ludzi bledna i gina w chmurach pylu.
Cmentarzysko pociagow i Maly :)
Widok na poludnie z Isla de Pescado na srodku salaru. Olbrzymie kaktusy rosna bardzo wolno, tylko 1 cm na rok, a niektore maja nawet do 10 metrow!
Zgrzewanie woreczkow soli w Colchani.
Szerokopasmowka :) znad Laguna Colorada przez pustynie Salwadora Dali.
Grover z naszym nowym paskiem klinowym.
Flamingi nad nie-pamietam-juz-ktora laguna. Wojtek wyskoczyl z jeepa z wojowniczym okrzykiem, zeby zmusic je do lotu. Jak widac, okrzyki wydobywal z siebie przerazliwe :)
Laguna Colorada. Co tu dodac?
Laguna Colorada mikro. No i jej ptasi mieszkancy.

Pelny sklad wycieczki nad Laguna Verde. Za nami Licancabur.

Gejzery. Widoki lepsze niz zapachy, bez wyrazniej poprawy jesli chodzi o temperature powietrza, cieplej robi sie dopiero po wschodzie slonca.

Aguas termales. Spokojnie, przygotowana do kapieli sadzawka zdecydowanie mniej metna. A poranne widoki tak samo dobre.

Kolorowe wulkany nad pustynia Salwadora Dali. Ponizej wersja mikro.

czwartek, 8 maja 2008

Boliwia

Dawno juz nie pisalam, przynajmniej tak sie czuje. Slowa od razu nie przychodza do glowy, ale mam nadzieje, ze z kazdym zdaniem bedzie lepiej :) Moze to dlatego, ze palce skostniale. Jesien na wysokosci 4000 m. n.p.m. jest raczej chlodna, a do tego ostatnie dwie godziny spedzilismy zwiedzajac klasztor Swietej Teresy w Potosi, a mury gruuube i malo okien. W czasach kolonialnych bogate rodziny uwazaly to za zaszczyt, ze za 2 tysiace zlotych monet mogly oddac druga corke na zawsze do klasztoru, zeby wymodlila im potrzebne laski. Jako druga corka, z wdziecznoscia wobec Losu odnotowalam, ze szczesliwie bylo urodzic sie te 200 czy 300 lat pozniej i zupelnie w innych okolicznosciach.
Mielismy napisac z Salty, a jestesmy juz duzo dalej na polnoc. To nadrabiam:
Salta nie zachwycila nas na pierwszy rzut oka, dotarlismy tam w niedzielny poranek, wiec na ulicach pusto, a do tego slonce schowane za kilkoma dobrymi wartstwami chmur. No i nastroje nienajlepsze, wiadomo dlaczego. Troche odsypiania i wybralismy sie na spacer. Odwiedzilismy muzeum wyokogorskiej archeologii, gdzie przechowywane sa rzeczy, wlasciwie nie powinnam uzyc tego slowa, ale o tym zaraz, znalezione w wysokogorskich swiatyniach. Sakralne figurki, bizuteria, ozdobne stroje. Ale przede wszystkim bardzo dobrze zachowane dzieki wysokosci i temperaturze ciala dzieci, ktore skladano jako ofiary dla bogow. To musialo byc szokujace znalezisko. Widok ciala sprzed 500 lat, zamnietego w gablocie imitujacej wysokogorskie warunki, wywoluje dziwne uczucie, fascynacje pomieszana z przerazeniem.
W poniedzialek Slata odzyla, zrobilismy przeglad bagazy i na poczte, zeby wyslac paczke do Polski. Panie obslugujace we dwie okienko miedzynarodowych paczek po angielku ani mru mru. Ale nic to. Byly jak w muchy w smole, co rusz poswiecaly uwage czemus innemu (i niemal zawsze dana rzecz wymagala jednoczesnej i natychmiastowej uwagi ich obu), przerywajac kilkukrotnie i tak dosc skomplikowany proces nadania paczki do Polski :) Uciekl nam oczywiscie autobus, wiec poszlismy na dworzec z nadzieje, ze bedzie autobus chociaz w kierunku boliwijskiej granicy. Po dwoch przesiadkach dotarlismy do Purmamarki, pierwszej wioski w przepieknym kanionie Quebrada de Humahuaca. Po kanionie autobusy jezdza dosc czesto, wiec mozna wysiadac i ogladac dane miejsce, a nastepnym autobusem jechac kilkanascie kilometrow dalej. Purmamarca jest urocza wioska, ze starenkim niskim kosciolem, polozona pod Wzgorzem Siedmiu Kolorow. Kolory oczywiscie od mineralow, ktorych kolejne warstwy nadaja skale taki wyglad.
Dalej do Tilcary. Bromba mial juz dosc, takze dlatego, ze wjezdzalismy coraz wyzej, wiec zasiadl w internetowej kafejce. A ja popedzilam przez zelazny most nad wyschnieta rzeka ogladac przedkolumbijskie fortyfikacje i piekne widoki na polnoc i poludnie, wzdluz kanionu. Straznik nie chcial mnie wpuscic, bo juz zamykali, ale po kilku blagalnych spojrzeniach podniosl przed moje oczy swoj zegarek, usmiechnal sie i powiedzial, ze mam 15 minut i punkt szosta musze byc z powrotem pod brama. Blysk w oczach i tyle mnie widzial. Widoki rzeczywiscie piekne, wsrod wysokich kaktusow na wzgorzu rekonstrukcje kamiennych domow i murow. A dookola wzgorza we wszelkich kolorach - od czerni przez brazy do czerwieni i brudnej bieli. Skala mniejsza niz w Andach, ale powietrza i tak wystarczy na pare glebokich wdechow :)
Po zmroku zlapalismy autobud do La Quiacy, miasta granicznego. Zimno tam bylo juz jak diabli, po zachodzie slonca w ciagu paru minut robi sie naprawde zimno. Pokoj bez ogrzewania, nic to, ale i bez cieplej wody, a to juz gorzej. Jak sie dmyslacie, zostawilismy kapiel na pozniej. Rano razem z tragarzami-mrowkami, nieodzownym elementem przygranicznych miejscowosci, przekroczylismy granice z Boliwia. Villazon kolorowe, targowe. Ale dworzec autobusowy poza pasazerami i mnostwem sprzedawcow biletow wydawal sie dziwnie pozbawiony srodkow transportu. Jak w paru innych miejscach na swiecie, nie wylaczajac miejscami Warszawy, autobusy jezdza tu stadami. O danej godzinie rusza ich szesc czy siedem, potem przez caly dzien nic i wieczorem kolejna hrda rusza znow do danego celu pdrozy. Autobus do Tupizy odjechal 20 minut przed naszym pojawieniem sie na dworcu. Po obowiazkowej pielgrzymce przez punkty sprzedazy roznych przedsiebiorstw transportowych i krotkich deliberacjach zdecydowalismy sie na taksowke. Pierwszy odcinek drogi skonczyl sie w zakladzie wulkanizacyjnym - swietny biznes swoja droga, w kraju w znacznym stopniu pozbawionym asfaltu, pelnym za to skal i kamieni. Szyba wymiana kola dojazdowego i ruszamy. Okolica pusta, co pewien czas domy ruiny, domy duchy. Od czasu do czasu plamka zywych kolorow przy wiekszym krzaku, albo resztce muru. Z bliska widac kapelusik, dwa dlugie warkocze, kilka warstw swetrow, mocno pofaldowna spodnice z halka i kolorowy garb na plecach pelny chrustu albo innych dobr. Dziwne miejsca, zeby siedziec i czekac, dziwne miejsce zeby byc. Moze ktos sie tam zatrzymuje i gdzies je zabiera. Nasz kierowca nie byl zbyt rozmowny, wiec nie wiem. Mijanie innych pojazdow oznaczalo chwilowy brak widoku przez przednia szybe, kazdy pojazd na tych drogach ciagnei za soba chmure pylu. Od czasu do czasu zjezdzalismy tez w bok na mniej ubita droga, zwykle byl to objazd zawalonego mostu, na szczescie o tej porze roku da sie przejechac przez suche koryta rzek, nie wiem, jak przemieszczaja sie, kiedy tylko kilka godzin deszczu napelni te koryta woda. Pewnie czekaja na kilka godzin slonca..
Udalo sie tez ustalic, gdzie znajdowaly sie wszystkie autobusy, ktorych nie bylo na dworcu. Zaparkowane bez ladu i skladu nad brzegiem dosc niemrawej rzeczki, jak kolorowa flota zatrzymana w srodku bezladnych manewrow, czekaly na swoja kolej na ochlapanie brunatna woda.
Wreszcie Tupiza. Znowu pielgrzymka po dworcu, zeby ustalic kiedy bedziemy mogli ruszyc dalej, do Potosi. Slonce rozgrzalo ulice i w powietrzu znowu pyl. Zaszlismy do Alejandro tours, zeby jakos zagospodarowac te kilkanascie godzin czekania. No i bylo wspaniale, krajobrazy niewiarygodne, skaly znow we wszelkich kolorach i ksztaltach. Za zboczach wzgorz kaktusy i (wreszcie) lamy!
Nocny autobus do Potosi. O trzeciej w nocy zatrzymal sie przed zamknieta brama dworca. I stal tak do piatej. Najpierw nie zareagowalismy, na zewnatrz zimno i ciemno, my zaspani, nikt sie nie rusza, nikt sie ne rwie do wysaidania. Widocznie tak musi byc. O piatej zowu sie obudzilam. Przed wejsciem do auobusu ustalilam, ze jestesmy w Potosi. Dlaczego nie wysiadamy? Przeciez jeszcze jest tak wczesnie, pada logiczna odpowiedz wspolpasazera. No dobrze, ide do kierowcy. Ten ze zloscia odpowiada, ze stoimy, bo musimy stac, bo takie jest prawo i koniec. Plecakow tez mi nie da, bo przeciez jeszcze mnie nie dowiozl na miejsce przeznaczenia. Racja, miejsce przeznaczenia jest za brama, kilka metrow dalej. Wracam na siedzenie, ale za chwile ruszamy. Taksowkarz informuje mnie uprzejmie, ze przed piata sie nie wysiada, bo jest niebezpiecznie.
W Potosi znowu odsypiamy. Dlugie sniadanie w kawiarni na glownym, pieknym placu miasta. Za oknem maszeruja procesje szkolne, miejska orkiestra w blyszczacych strojach. Swieto szkol i rocznica najstarszego college w miescie. ¨Bogaty jak Potosi¨, nietrudno sie domyslic, skad wzielo sie to powiedzenie. Wystarczy spojrzec na fasady budynkow, frontony kosciolow. No i glebiej, do wnetrz ze srebrnymi naczyniami, starymi obrazami w zlotych ramach, swiecacymi oltarzami, porcelana ze wszystkich stron swiata. Ale sekret tkwi we wnetrzu Cerro Rico. Gorujaca nad miastem, miesci labirynt tuneli eksploatowanych przez podobno trzysta kopalni. Tam ruszylismy po poludniu. Najpierw obowiazkowy przystanek na zakupy, podarunki dla gornikow z milej tradycji staly sie juz turystycznym obowiazkiem. No wiec ladujemy do toreb: liscie koki, 96% alkohol w plastikowych butelkach, papierosy, oranzade, troche potasowej saletry i lonty. Wygladamy jak ufoludki, w szaruch kombinezonach i kaskach. Na grubym pasku wisi bateria do lampki. To wchodzimy. Za plecami blyszcaca plama dnia, po chwili znika za pierwszym zakretem. Pod nogami tory dla wagonikow i sliskie, geste bloto. Na wysokosci oczy rury, jedna ze skondensowanym powietrzem, druga - z wydluzajaca zycie woda. Woda nie jest doprowadzana do wszystkich kopalni, tylko do tych o wyzszym standardzie. Dzieki niej przy wierceniu, pyl wyplywa z dziury w skale cienka brudna strozka i mniej jest go w powietrzu, a tym samym i w plucach gornikow. Nie ma tu innych zabezpieczen. Woda wydluza czas pracy gornika-wiertacza od standardowych 4- 6 lat od wejscia do kopalni (szesc to jak powiedzal nasz przewodnik wynik dla ¨super macho¨) nawet do 10-15. W scianie na koncu korytarza dwoch gornikow zrobilo 15 odwiertow. Kiedy wracamy tam po wedrowce innymi korytarzami wszystko jest juz przygotowane, z dziur wystaja ogony lontow. Mamy szesc minut, zeby odejsc na bezpieczna odleglosc. Co? To oni, teraz? Oswaldo pyta, czy wiemy, kto to byl Carl Lewis. No, ile? 9 sekund na setke? A wy macie az szesc minut! Nie trzeba nas namawiac do odwrotu, za plecami tym razem kilkanascie swiatelek, jak ognie na choince. Zatrzymujemy sie za zakretem. Dwie Angielki chca isc koniecznie do wyjscia, ale same go nie znajda. Za chwile huk, glosniejszy niz sie spodziewalam. I ruch powietrza, szukajacego wyjscia, przechodzi jak niewidzialna sciana przez miejsce,w ktorym stoimy. Przerwa do kolejnego wybuchu wydaje sie dluga. Zatykam uszy, odtykam. Kiedy? Za chwile jest. Znowu czekam. I tak jeszcze trzynascie razy. Bromba zachwycony.
Kiedy wychodzimy na zewnatrz, slonce juz zachodzi. Mozna to stwierdzic momentalnie, z zamknietymi oczami, po gesiej skorce na rekach. Na koniec dnia nagroda, steki pyszniejsze niz w Argentynie. Uwiecznione! Objedzeni nie mozemy zasnac, odzywa sie tez bol glowy, jednak jestesmy wysoko. Wreszcie o siodmej rano sms. Aga i Maly sa w pokoju pietro nizej. Hurra! Wojtek odbiera porcje polskiej prasy :) Zalatwili mnie na amen, teraz nie ma szans, zeby Wojtek zajrzal do przewodnika. Sniadanie na lokalnym targu, z pomoca kilku osob udalo sie znalezc w labiryncie owocow i surowego miesa, stoisko z kawa i bulka z dzemem. Jutro wyruszamy razem na salary, odezwiemy sie pewnie dopiero z Chile.
Ps. Komputer nie widzi aparatu, musicie nam wybaczyc. Nadrobimy!

sobota, 3 maja 2008

Difunta Correa


Troche jest kiepsko. Pojechalismy wczoraj do Vallecito. To taki argentynski Lichen, tylko ze na czarnej liscie Kosciola. Czczona jest tam uznawana przez Argentynczykow za swieta kobieta o nazwisku Difunta Correa. Jej maz zostal powolany do wojska i kiedy wyruszyl z domu, Difunta z ich synkiem ruszyla za jego oddzialem. Umarla z glodu i wycienczenia, a cudowne w jej historii jest to, ze synek, ktorego zabrala ze soba, przezyl zywiac sie mlekiem z piersi zmarlej juz kobiety. Do Vallecito przyjezdzaja Argentynczycy, zeby prosic o laski, o opieke, zeby podziekowac. Dla nas Difunta byla pechowa. I nie pomogl nawet zupelnie legalny Sw. Antoni. Otoz stracilismy zdjecia z ostatnich dwoch miesiecy. W nocnym autobusie z Difunta Correa do San Augustin de Valle Fertil zorientowalismy sie, ze w malym plecaku nie ma data banku. Wrocic od razu sie nie dalo, wysiadanie z autobusu w nocy na polpustynnym pustkowiu na nic by sie nie zdalo. Staralismy sie nie tracic nadziei, ale niestety znaleziony data bank stanowi lakomy kasek nawet dla pielgrzymow. Zreszta nie wiemy, co sie z nim stalo. W kazdym razie noc byla krotka, bo po dwoch i pol godzinie snu, o 3 rano wsiedlismy w autobus, zeby wrocic 170 km do Difunty. Po drodze tlumaczenie po hiszpansku, co sie stalo, i zostawianie maila i numeru telefonu, gdzie sie tylko dalo. Kiedy dotarlismy do Difunty bylo jeszcze ciemno. Obeszlismy miejsca, gdzie bylismy poprzedniego popoludnia i wieczoru, dokladnie obejrzelismy kazdy kawalek ziemi wokol lawki, na ktorej spedzilismy prawie trzy godziny, czekajac az przyjedzie kolejny autobus. Pytalam w knajpie, gdzie jedlismy, w knajpie przy miejscu, gdzie zatrzymuja sie autobusy, na policji i w administracji sanktuarium Difunty. Nic. Rozmowy zreszta byly dlugie, wyobrazcie sobie tlumaczenie co sie stalo wczoraj, jesli sie nie zna czasu przeszlego i ma dosc waski zasob czasownikow :) Ac i jeszcze tryb warunkowy, a wlasciwie warunkowo-zyczeniowy - ze jak ktos znajdzie, to prosze zeby zadzwonic... Moze jeszcze jakims cudem sie znajdzie, ale chyba mozecie i wy juz pogodzic sie ze strata, bedzie duzo mniej zdjec do ogladania :( Zrobilismy dzisiaj spis z pamieci, tego co nam sie kojarzy ze ¨zgubionymi miejscami¨, czekajac na transport z powrotem do San Juan (zrezygnowalismy z powrotu do Valle de la Luna, bo chcemy zdazyc na spotkanie z Aga i Malym w Boliwii). Nastroje ratuje nam blog, na ktorym pare zdjec udalo sie zachowac. Przynajmniej blog nie moze wypasc z plecaka :) Po poludniu jedziemy do Salty, gdzie bedziemy jutro rano. Nota bene, mielismy w Salcie zaplanowany dzien techniczny na wypalanie plyt ze zdjeciami. Co takiego mawial Forrest Gump? Choc szkoda nam wieczorow przy zdjeciach, przekrzykiwania sie w ¨a pamietasz, jak..?¨ i rzeczy, ktorych nie bedziemy mogli wam pokazac, to mimo wszystko staramy sie nie podupadac na duchu, co obejrzane na zywo, to obejrzane.
A teraz cos dla Was:
Wnetrze jednej z kaplic. Na postumencie lezy rzezba Difunty z synkiem przy piersi. Naokolo zbieranina rzeczy, ktore przywoza ze soba pielgrzymi: zdjecia, tabliczki z podziekowaniami (ich tez pelno na scianach budynkow), plany mieszkan do pobogoslawienia, tablice rejestracyjne samochodow, rysunki. W innych salach bylu modele domow, samochodow, ktos zostawil rower, ktos wypchanego psa, pluszaki, sa dwa stare automobile, sa suknie slubne, obrazy, odznaczenia sportowe. No i mnostwo plastikowych butelek z woda, tradycyjnie ofiarowanych swietej, ktora umarla z glodu i pragnienia. Na wzgorzu obok cale osiedla.
A to juz wzdluz jezdni, obok namiotow ze sklepami. Fiat 125 w wersji pickup. A ponizej.. mysleliscie, ze wymarli? (nieostro, ale chyba widac)

A na samej gorze zdjecie Wojtka, kiedy jeszcze bylo nam do smiechu (chc na zdjeciu mina obrazona, ale to zarty). Nawiasem mowiac czekanie na autobus bylo bardzo wesole. Bylo zimno, wiec trzeba bylo sie ruszac. Zaczelismy od pajacykow, potem przypominalismy sobie nasz pierwszy taniec z wesela (pamietalismy tylko nozke i przechyl ;) widac nie byly te kroki zbyt ugruntowane), a potem MM biegala na czas wokol klombu. No i jeszcze skakalismy na jednej nodze z dwojka argentynskich dzieciakow. To do napisania z Salty!

piątek, 2 maja 2008

Argentyna

Jestesmy o dwa pyszne steki dalej, ach, argentynska wolowina! Nie ma lepszej :) No wiec, Mendoza i San Juan. Nie, wlasciwie to jeszcze po drodze Andy. Zastanawialam sie, czy dostaniemy choroby wysokosciowej na drodze z Vina del Mar (poziom morza) do Mendozy. Pasaje de los Libertadores czyli przelecz w wysokich Andach (to juz masyw Aconcaguy), przez ktora prowadzi droga lezy na wysokosci okolo 3000 n.p.m. Stwierdzilismy jednak, ze zanim na dobre rozbola nas glowy i organizmy zaczna buntowac sie przeciwko zmniejszonym dostawom tlenu, zaczniemy juz zjezdzac w strone Mendozy, a przeciez lekarstwem na chorobe wysokosciowa jest wlasnie kierowanie sie ku nizszym obszarom. Glowy bolaly, ale mielismy racje :) A Andy.. Czulismy sie jak male dzieci, pokazujac sobie nawzajem co chwila kolejny element krajobrazu. Nie wyglada jak w Tartach, nie wyglada jak w Alpach. Wyglada jak na zdjeciach Marcina z Himalajow. Te gory maja zupelnie inna skale, znajduja sie w innym rzedzie okreslen, wymagaja wiecej cyfr, wiecej dni drogi, wiecej zmeczenia na trasie. Dolina jak przejscie gigantow, nie wiem jaka sila wykuta w warstwach skaly, bo na samym dole stosunkowo waska (przynajmniej o tej porze roku i jak na skale otoczenia) wstazka wody. No i po chilijskiej stronie zatrzymaly sie chmury, wiec nad nami glebokie niebieskie niebo, takie, ze jak patrzysz w gore to wydaje ci sie, ze im dalej, tym niebieski jest ciemniejszy, prawie jakby mial dosiegnac granatu kosmosu. I slonce. Ze strefy brazow i okazyjnej zieleni wjechalismy kreta droga w strefe bieli, przeciwlawinowych tuneli i kopcow, a potem juz mocne swiatlo rozdzielilo brazowy na tysiace odcieni, wyciagnelo na wierzch czerwien w jej wielu odmianach. Nieliczne chmury rzucaly na skalne sciany cienie. Piekne, bielusienkie, wyraznie odcinaly sie od nieba. Ojej. Polecamy droge przez Andy na wysokosci Santiago i Mendozy. Ciag dalszy opisu na zdjeciach, jak tylko znowy bedzie lacznosc super rapido :)


Znikam, jutro wczesna pobudka i zmeczeni jestesmy od peregrynacji z plecakami w poszukiwaniu dachu nad glowa (uwaga, w San Juan hostele znikaja w czasie pomiedzy odlozeniem sluchawki po rozmowie z recepcja do czasu dotarcia na miejsce, nawet lokalsi nie mogli go zlokalizowac). W kazdym razie jutro jedziemy do Vallencito. Ciekawe czy mozecie sprawdzic co tam jest?
To na koniec jeszcze ilustracja na temat tego, jak u nas cieplo. Ponizej poranek 1 maja w Mendozie :)