poniedziałek, 26 maja 2008

To nadrabiamy zaleglosci :)

Ostatnio bylismy w La Paz. Tak, to juz historia, a przed oczami mignelo tyle nowych obrazow, ze wydaje sie historia calkiem odlegla. Z La Paz pojechalismy do Copacabany, czyli nad jezioro Titikaka. Z autobusu prosto na prom, zeby dostac sie na Isla del Sol - wyspe slonca. Z malej przystani na wyspe trzeba sie wdrapac po schodach wybudowanych jeszcze przez Inkow. Stromo, a na tej wysokosci przy wchodzeniu z plecakami (duzy na plecach, maly z przodu) po gore, mozna naprawde nasapac sie tak, ze czuje sie prawie kazdy pecherzyk plucny. Wyspe Slonca schodzilismy cala, od jednego do drugiego konca. Jest na niej troche inkaskich ruin, ale bardziej zajmowaly nas widoki na jezioro i jego gorzyste wybrzeza. Po boliwijskiej stronie jeziora rozciaga sie wspanialy widok na gory Cordiliera Real. Nastepnego dnia bylismy juz w Puno, zeby zoaczyc jak jezioro wyglada od strony peruwianskiej i oczywiscie odwiedzic plywajace wyspy. Zbudowane sa ze specjalnej trzciny o nazwie totora i torfu, od spodu do powierzchni maja jakies 2 metry. Na tych wyspach-tratwach zbudowane sa domy, jest tez budynek urzedowy i kosciol. Budulcem domow jest tez totora, choc na dachach widac tez i blache falista :) Po peuwianskiej stronie nie ma tak fajnego widoku na cale jezioro, trzeba wyplynac za plywajace wyspy, zeby zobaczyc, jakie jest ogromne. Wyspy sa bardzo turystyczne, przed domami wylozone turystyczne pamiatki, Indianki spiewaja oprocz lokalnych piosenek, takze francuskie i niemiecki kolysanki (choc niemiecka kolysanka to prawie oksymoron ;)). Sluchalismy tych piosenek rozbawieni, zazartowalismy, ze przdaloby sie cos i po polsku. Ën polaco? Muy bien! I za chwile z niedowierzaniem przecieralismy oczy i uszy, bo oto piec Indianek w ludowych strojach na trzcinowej wyspie na jeziorze Titikaka odspiewalo nic innego jak polskie ¨Sto lat¨. Dodam moze jeszcze, ze naszymi towarzyszami na wyspie byli Nick i Sara Kwiatkowsky z.. Teksasu (prawdziadek Nicka wyemigrowal z owczesnego rosyjsiego zaboru).
Z Puno pojechalismy do Arequipy, zeby obejrzec doline i kanion Colca, niemal dwukrotnie glebszy od Kanionu Kolorado. Okazalo sie przy okazji, ze sama Arequipa jest bardzo atrakcyjnym celem podrozy. Po miastach Boliwii i calym spektrum chilijskiej, boliwijskiej i peruwianskiej prowincji, Arequipa wydawala sie bardzo.. miejska. To zupelnie inne Peru. Mniej pan w kolorowych spodnicach, kapeluszach i dlugich warkoczach, wiecej knajp o bardziej juz uniwersalnym wystroju, wiecej mezczyzn w garniturach i kobiet ubranych na wskros po europejsku. No i piekne budowle. Szczegolnie klasztor Santa Catalina (Sw. Katarzyny ze Sieny), ktory zawiera w swoim obrebie mini-miasto z wlasnymi nazwami ulic, malymi placami. Wzdluz ulic ciagna sie domy zakonnic - kazda miala bowiem swoje mieszkanko, zreszta jak na tamte czasy calkiem wystawnie urzadzone. Zakonnice byly obslugiwane przez rzesze sluzacych! (Pamietajcie, ze nie kazdego bylo stac na umieszczenie corki w klasztorze, oprocz znakomitego ¨posagu¨chciano siostrom zapewnic dobre warubnki do modlitwy, stad sluzace, prywatne lazienki (!) i kuchnie ;)). Dopiero specjalna´zimna siostra´ przyslana przez Watykan zrobila z tym porzadek i wszystkie siostry zmuszone byly spac w jednej wielkiej sali, ktora obecnie sluzy za galerie malarstwa zgromadzonego w klasztorze.
Z samego rana wyruszalismy na zwiedzanie Arequipy, pozegnawszy sie w myslach z wizyta w dolinie i kanionie Colca, bo nie udalo nam sie wieczorem zorganizowac wycieczki (wszystko bylo juz pozamykane, kiedy dotarlismy wieczorem), zeby ruszyc z samego rana. Kolejnego dnia na czekanie juz nie mielismy. Cos nas jednak podkusilo, a moze raczej doswiadczenie podpowiedzialo, ze skoro wycieczki ruszaja o siodmej, a jestesmy w Ameryce Pd. (i nie jest to Chile), to pewnie kolo 9 samochody z turystami beda jeszcze gdzies w obrebie miasta. Wpadlismy do pierwszego biura, ktore bylo otwarte (nie wiem jakim cudem) o 8 rano. Oczywiscie ich samochod krazyl jeszcze po miescie, a dwojka ludzi poprzedniego dnia zrezygnowala z wyjazdu. Hurra! Po strasznym zamieszaniu (w biurze bowiem byly dwie szefowe i jedna pracownica, ktora dostawala co najmniej lekkiego rozdwojenia jazni od ciagle wydawanych jej polecen) udalo nam sie zapakowac do samochodu i w droge! Pierwszego dnia dotarlismy do doliny Colca, pieknej, szerokiej i ogromnej. Zbocza doliny cale w rolniczych tarasach, z ktorych podobno 70% jest przedkolumbijskich. W Chivay, gdzie zatrzymalismy sie na noc, nowe niespodzianki. Najpierw wybralismy sie do goracych zrodel. Calkiem bylo zabawnie, bo woda w tym uroczym peruwianskim spa pelna jest gorskich mineralow, a najwiecej w niej siarki, wiec zapach przeuroczy :)
Tego wieczoru w Chivay odbywal sie na gownym placu konkurs taneczny dzieci z lokalnej szkoly. Cale klasy tanczyly w wyrezyserowanych przez wychowawcow ukladach, poprzebierane w kolorowe stroje, podekscytowane przed publicznym wystepem. Jury sledzilo ich poczynania z tarasu na pietrze urzedu miejskiego. Dzieciaki jak to dzieciaki, wieczny mialy prolem z utrzymaniem sie w szeregu, bo tyle sie dzieje naokolo. A uklady taneczne sa raczej dla zdyscyplinowanych :) Tak czy siak, bardzo bylo wesolo, Wojtek jak zwykle robil furrore, bo taki wielki i blondyn, mozna mu sie uwiesic na ramionach i pohustac, przebic piatke, zasalutowac. Brombiatka beda mialy super tate :)
PO wystepach udalismy sie na lokalny plac targowy. Pradziwa fiesta, grillowane kurczaki, pyszne kola bialego sera (wreszcie!) i swietny, smakujacy zupelnie po polsku chleb. Nowoscia byly sprzedawczynie ziolowych naparow, sprzedawanych za pol soli (jakies 0,15 dolara). Opilismy sie po dwie szklanki tak nam smakowaly.
A na koniec jeszcze pena show, czyli wystep ludowych tancow. Bylismy juz na takim przedstawieniu w La Paz, ale tym razem bylo duzo fajniej. Dzieki naszej towarzyszce - Abigail, znanej i jak sie okazalo bardzo lubianej w Chivay przewodniczce, bylismy wciagani we wszelkie tance, Bromba kompletnie sie rozszalal, wzial nawet lokalna tancerke przez ramie i wyniosl za scene, co skonczylo sie tym, ze ja zostalam w ten sam sposob wyniesiona przez jej tanecznego partnera. Byl to element ludowego tanca, ktory widzielismy wczesniej w ich profesjonalnym wykonaniu, zdaje sie jednak, ze tancerze raczej sie nie spodziewali, ze ktos z widowni zechce (wyciagniety na srodek sceny) tak ochoczo go powtorzyc. Ale wiadomo, Wojtek jest do takich akcji urodzony :)
Kolejnego dnia kanion i najbardziej przeze mnie oczekiwany moment - wypatrywanie kondorow. Niecierpliwilam sie, ale w koncu sie pokazaly zachecone do szybowania coraz bardziej ogrzewajacym sie w sloncu powietrzem. Bylo ich sporo i mozna bylo je ogladac naprawde z bliska (momentami nawet kilka metrow), ogromne, czarne albo ciemnobrazowe, od razu widac, ze zadni z nich wegetarianie. Najwieksze maja 3,5metra od konca jednego do konca drugiego skrzydla. Wygladaly naprawde imponujaco. Kanion tez piekny, choc nie tak kolorowy jak ten w Arizonie. Jest tak potezny, ze trudno okreslic jego skale, jakby juz troche nierzeczywisty. Momentami widac tylko na sklach nitki sciezek, to tylko dale jakis punkt odniesienia, pozwala ocenic skale tego, co ma sie przed oczami.
Z Arequipy autobus do Cuzco. I kolejna strata, tym razem telefon Wojtka. Ktos widac gustuje w zuzytych motorolach sklejonych tasma do pakowania, zeby sie nie rozpadly. Zapewne jakis muzealnik amator albo antykwariusz.
Pierwsze widoki Cuzco to niebieska brama dworca Peru Rail, gdzie czekalismy w kolejce agentow turystycznych, zeby kupic bilety na pociag z Ollataytambo do Machu Picchu. Potem negocjacje z taksowkarzami (nie udalo nam sie niestety zejsc do ceny wynegocjowanej jakies 10 dni wczesniej przez Age i Malego :)) i w droge do Ollataytambo przez Swieta Doline Inkow. Po drodze swietnie zachowany kompleks ruin w Pisac (ale widoki! Wojtek uznal Pisac za roznorzedny z Machu Picchu), potem tarasowe saliny i piekne pola, zbudowane na okraglych kocentrycznych tarasach w Maray. Po poludniu obejrzelismy jeszcze kompleks ruin w Ollataytambo, gdzie powstawac miala najwieksza swiatynia Inkow, ale jak to okreslil spotkany przez nas dzsiaj przewodnik: ¨Hiszpan przyszedl¨ (widac to poludniowoamerykanski odpowiednik Moskala :)). Wieczorem wsiedlismy w pociag do Aguas Calientes, zaplecza noclegowego Machu Picchu. O samym Aguas Calientes chyba za wiele dobrego nie da sie powiedziec. Krajobrazy wokol piekne, tu gory juz zielone, Machu Picchu bylo lacznikiem miedzy wyzynami a Amazonia.
Pobudka skoro swit. Zza okna niepokojacy miarowy dzwiek. Leje! Na przystanku autobusu jednak niezrazony tlum. Kiedy wjezdzamy na gore, droga wijaca sie 8 km niemal non stop pod gore, wokol bialo. Jestesmy w samym srodku chmury. Staramy sie nie tracic nadziei - przetrze sie, przeciez to gory. Slysze jak peruwianski przewodnik pociesza swoja grupe, ze najdalej o wpol do osmej bedzie slonce. Jednak jak tylko weszlismy miedzy budynki i na rolnicze tarasy zaczelismy sie cieszyc z tej pogody. Machu Picchu wygladalo niesamowicie, wylaniajac sie i ginac w bialym powietrzu. Czasem widac bylo tylko ciemniejsze plamy, potem wyrazniejszy juz ksztalt budynku, za chwile cala uliczke czy plac. Ludzi o tej porze bylo jeszcze stosunkowo malo, a i te grono co chwile niknelo we mgle. Wspielismy sie najpierw na Wayna Picchu w nadziei, ze chmury sa na razie nisko, a wyzej bedzie widac chocby czubki okolicznych gor. Chmury jednak okazaly sie grubsze niz myslelismy, patrzylismy wiec jak przez okienka na swiat, gdy tylko chmury na chwile sie rozrzedzaly. Niesamowicie. Okolo w pol do jedenastej zaczelo sie na dobre przejasniac. Przycupnelismy na wzgorzu blizej Machu Picchu i stamtad widoki byly niesamowite. Chmury wznosily sie i przeplywaly nad ruinami, jak podczas spektalu magika, ktory to zarzuca, to odslania peleryne. Po poludniu Machu Picchu juz w pelnej okazalosci, az za bardzo ogrzewane sloncem. No i praktycznie zadeptane. Jednak kto rano wstaje...
Inkowie byli wspanialymi budowniczymi i kamieniarzami (wyobrazcie sobie zbudowanie miasta na Giewoncie, ktore w dodatku byloby odporne na trzesienia ziemii - miasto zbudowane jest z maksymalnym wykorzystaniem naturalnej rzezby terenu, pod ulicami i placami jest jeszcze cala podziemna architektura platform i kanalow nawadniajacych) i mistrzami w uprawie roslin. Na gorskich tarasach, zbudowanych w taki sposob, by zapewnic roslinom jak najwiecej slonca, udawalo im sie uprawiac rosliny, ktorych owoce wczesniej musieli transportowac z dalekiej (na owczesne warunki transportowe) Amazonii.
Dzisiaj rano wrocilismy z Aguas Calientes i jestesmy znowu w Cuzco. Droga byla ciekawa, najpierw pociag, a potem taksowarz wariat, ktory wprawial nas i pare towarzyszacych namBawarczykow w zdumienie niemal kazdym swoim manewrem. Przypuszczam, ze mierzac polskimi przepisami, po pierwszych pieciu kilometrach zegnalby sie z uprawnieniami do prowadzenia czegokolwiek. Ale co tam, godzina disco peruano i bylismy w Cuzco.
W przepieknej katedrze kolejny usmiech losu. Spotkalismy wycieczke z Polski prowadzona przez wspanialego przewodnika Jacka Walczaka. Wie o Ameryce Poludniowej chyba wszystko, ma do tego piekny glos i posluguje sie rzadka juz niestety polszczyzna, ktora pamieta jeszcze, co to intonacja zdaniowa (wtret do XIV LO: pamietacie, jak mowil prof. Strozanski?). Jak ze starej szkoly aktorskiej, zakochalam sie w nim od razu. Z kazdym tu jest za pan brat, pol roku spedza w ukochanym Zakopanem (zreszta na nogach mial skorzane tatrzanskie kierpce), pol roku w Peru. Przygarnal nas na czas wizyty w klasztorze Sw. Dominika, wiec mielismy okazje sporo sie dowiedziec. Jesli ktos chce jechac do Ameryki Pd. z wycieczka, niech koniecznie pyta o pana Walczaka. Jest zreszta autorem kilku ksiazek poswieconych historii regionu.
I tyle, przed chwila sie z nim pozegnalismy i ruszylismy na poszukiwanie internetowej kafejki, bo kosciolow, klasztorow i muzeow mamy juz troche dosc. (Jutro lecimy do Iquitos, czas zapoznac sie z Amazonia :)). To publikuje, zaraz zobacze, czy da sie wrzucic kilka zdjec.

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

No i zdjęć nie dało się "wrzucić" jak widać, a raczej nie widać :) Szkoda, dzień mam zakończyłby się jeszcze sympatyczniej, jakimiś wspaniałymi widokami, i może uśmiechniętymi buziami Dzieci-Podróżników? Dziękuje wszystkim moim Dzieciom, tym "donoszonym" i tym "przyłatanym" za pamięć, życzenia i gorące serduszka - mamaJ (właśnie wróciłam z krótkiej ale przesympatycznej wyprawy w swojskie klimaty na Farna 11 w Pyzdrach ;))

Anonimowy pisze...

Porażający wpis! Tempo w jakim się przemieszczacie robi wrażenie... Mam nadzieję, że trzymacie się kondycyjnie :-) Koło Iquitos pewnie uda się wam odpocząć czego serdecznie życzę.
Mały

Anonimowy pisze...

Widzę wpis, więc pozwolę sobie tutaj podziękować Adze i Małemu za przysłane mi zdjęcia - Bardzo, bardzo dziękuję - sprawiliście mi przemiłą niespodziankę (mój e-mail nie doszedł?!). Pozdrawiam ze słonecznego i wreszcie ciepłego już od rana Wrocławia - mamaJ

Anonimowy pisze...

Email chyba niestety zawieruszył się gdzieś w odchłani sieci... ale dziękujemy za podziękowania ;)