czwartek, 31 stycznia 2008

Bromba jak zywy!




Przepraszam, ze tylko tyle, ale internet tu makabrycznie wolno dziala i juz jest 23:00, wiec mnie wyganiaja. Jutro sprobuje znowu :)
A i jeszcze przewrocona kate, jutro sie przywroce do pionu, ale gruba Tajka juz nic nie pozwala mi wiecej zrobic.

no i tesknie troche za Indiami

Moja Mama to przepowiedziala. Choc Tajlandia jest o wiele blizsza naszemu "cywilizowanemu" swiatu niz Indie i tak milo bylo znalezc sie znowu w swiecie, gdzie wszystko dziala mniej wiecej tak jak u nas (prosze to odczytywac bez zwyczajowej dawki polskiego fatalizmu), to jednak ciagle jestem jeszcze tam. Moze to zasluga lektury - ciagle jeszcze wolne chwile poswiecam cytowanemu Tully'emu, opowiesciom o indyjskiej polityce, religii z duzo dawka zywych opisow codziennego zycia, ktorego spora czesc znam juz z wlasnego doswiadczenia.
Tajlandia jest oczywiscie piekna. Ma wspaniala architekture - slynne dwuspadziste dachy z pieknymi wykrzywionymi, skierowanymi w gore wykonczeniami (przydaloby mi sie teraz fachowe slownictwo Oli T. :)). Niezapomniany byl, polecany szczegolnie przez Julke, dom Jima Thompsona w Bangkoku. Spelnienie domu idealnego: polozony w gestym zielonym ogrodzie, pomalowany na zewnatrz na gleboki czerwony kolor, w srodku kroluje ciemnobrazowy teak. Wnetrze samo w sobie jest surowe i wlasciwie dosc proste, ale meble, lampy, poduszki, rzezby i obrazy wypelniaja je, dodajac koloru i wypelniajac przestrzen w idealnym stopniu, w punkcie rownowagi pomiedzy ascetycznym spokojem a przytulnym tlokiem. Salon otwiera sie na drewniana werande z widokiem na rzeke. Nic tylko wskoczyc na tkane poduszki fotela z ksiazka (kate) lub gazetka (wojtek)! Ach zapomnialabym, domy tutaj budowane sa na na drewnianych balach - otwarta przestrzen nieistniejacego parteru przyjmuje wode w czasie przyplywu, powodzi czy intensywniejszych opadow, a na codzien spelnia funkcje gospodarcze, zaspokajajac ludzka potrzebe zbieractwa.
Wczoraj wybralismy sie na przejazdzke motorem po wyspie. Pierwszy podjazd pod stroma gorke (zeby wydostac sie z plazy) byl dosc niepewny (choc oczywiscie ani wojtek, ani ja nie dalismy niczego po sobie poznac), ale wojtek szybko opanowal nasz srodek transportu i po tradycyjnym "nic sie nie boj, ja sam w strachu" calkiem spokojnie przemierzalismy gorki i dolki po kretych lokalnych drogach, pomiedzy plaza a gorzystym wnetrzem wyspy, a nasz jednobiegowy motoro-skuter rozpedzal sie nawet do 40 km/h pod gorke! A wzniesienia tu niczego sobie - jak w Sulistrowiczkach (Nie-Dolnoslazakow odsylam do mapy: na poludnie od Wroclawia w strone Swidnicy :)) i prawie tak samo tu pieknie, w Sulistrowiczkach jednak dalej do plazy (nie trzeba za to wizy, zeby sie tam dostac, wystarczy zadzwonic do Taty Janyszka, zeby sie upewnic, ze gospodarz bedzie na miejscu. Najlepiej zapytac od razu, czy bedzie tez Mama Janyszek, co daje wysokie prawdopodobienstwo uzyskania takze dobrego wyzywienia).
Wracajac jednak do motoru, okrutnie bolesne bylo wsiadanie i zsiadanie z uwagi na nasza sciagnieta i spalona skore. Poniewaz juz jest po wszytkim, moge sie uczciwie przyznac, ze po pierwszym dniu biegania po plazy, kapieli i czytania na lezaczku dostalam udaru cieplnego, czym powaznie wystraszylam i siebie, i Wojtka. Uspokopilismy sie dopiero po internetowej diagnozie objawow, w takim klimacie pierwsza mysl spanikowanego mozgu przy wysokiej goraczce i dreszczach to malaria, nawet jesli bardziej przytomna czesc mozgu podpowiada, ze o tej porze na poludniu Tajlandii malarii nie ma. W kazdym razie sprawa nie jest zbyt przyjemna, dostaje sie dreszczy i wysokiej goraczki (tak pod 39 st.). Trzeba oczywiscie robic wszystko, zeby wyciagnac z organizmu jak najwiecej ciepla: czyli klimatyzacja w funkcji zamrazarki, oklady z przemoczonych zimna woda recznikow i zamrazanie przelyku zmrozona do dolnych granic stany cieklego woda. Wsytarczy powiedziec, ze dla kogos tak cieplolubnego jak ja jest to dostatecznie proporcjonalna kara za glupote.
O, pojawil sie Wojtek. Ucial sobie po sniadaniu drzemke. Powiedzialabym, ze marna to rekompensata za sen bezpowrotnie utracony kosztem nocnej pogawedki przy whisky z naszym szwedzkim sasiadem Anderszem (Bromba ma w tej kwestii ewidentnie gleboko wpojone wzorce zachowan, dobrze powiedziane: "gleboko wpojone" ;)). Ale sen napewno slodki - po wczorajszym wyznaniu Adersza, ze musi placic 64% podatku!
Dobra, uciekam na druga czesc motorowej wyprawy po wyspie. Jutro wracamy do Bangkoku i jedziemy dalej na polnoc Tajlandii. Po tylu opowiesciach o Wietnamie, do ktorych dolaczyla sie Ania, nie moge sie doczekac momentu, kiedy znowu ruszymy w droge!

środa, 30 stycznia 2008

Pod palmami

Pod palmami, bo na pewno nie w sloncu. Po wczorajszym lapczywym zaspakajaniu glodu swiatla i opalenizny wygladamy jak dwie rozowe swinki, Maly Mongol dodatkowo kiepsko sie porusza z uwagi na spalona skore na lydkach, ktora przy kazdej probie wyprostowania nogi bolesnie daje o sobie znac. Tak to jest jak blade twarze (choc wlasciwie twarze mielismy juz opalone) poleza nad woda w sloncu, ktore tutaj ma duzo wiecej mocy niz nad Baltykiem.
Ko Phangan przypadla nam do gustu. To chyba najbardziej luksusowa czesc naszej wyprawy. Mieszkamy w pieknym pokoju z widokiem na plaze, pluskamy sie w hotelowym basenie i leniuchujemy. Choc odstajemy tym samym od backpackersowego tlumu, to uznalismy, ze cztery dni odroczonego miesiaca miodowego to dobry pomysl. Gdyby tylko nie te nieszczesne efekty opalania, byloby idealnie :)
Odnoszac sie do komentarzy: Sasiadowi dziekujemy za trud wlozony w odebranie paczki, przyjemnie odczuwamy 11 kg mniej na plecach. Co do 1200 USD - to byla laczna wartosc, a przeciez lecial tam moj drogocenny aparat! Widocznie celnicy mieli zly dzien, ale mielismy racje zakladajac, ze nikt sobie z nimi lepiej nie poradzi! Tomek, GRATULACJE!
I tym razem to by bylona tyle bo jak dlugo mozna pisac o bialej plazy, otoczonej palmami kokosowymi, szmaragdowym cieplym morzu, ktore szumi za oknem, wspanialym widoku z balkonu, sloneczku przygrzewajacym przez caly dzien i zimnej szkalneczce piwka towarzyszacej relaksowi nad basenem. No wspomne moze jeszcze o cudownych swiezych rybkach z grila serwowaneych gosciom do stolikow ustawionych tuz przy linii wody.

niedziela, 27 stycznia 2008

Bangkok

Bangkok od razu nas wciagnal i zachwycil, przynajmniej powierzchownie: nowoczesne i bardzo dobrze zorganizowane lotnisko, na ulicach czysto, samochody jada po wyznaczonych pasach ruchu, a kierowcy tuk-tukow zdecydowanie mniej natarczywi. Po przylocie z czterogodzinnym opoznieniem i dlugotrwalych poszukiwaniach noclegu na slynnej Ko San Road, ultraturystycznej budget dzielnicy, rozpoczelo sie odreagowywanie :) Prysznic, pokoj z oknami (tak, tak, i z tego mozna sie ucieszyc), koszulki z krotkim rekawem i spodenki do kolan. Potem kolejny poziom potrzeb, czyli lody z bita smietana, piwko (prawie jednoczesnie) i tajski masaz. Wspanialy, choc kosci nam chrupaly momentami pod naporem mocno barczystych masazystek! Hitem jedzeniowym okazal sie padthai, czyli makarony roznego rodzaju z salatami, kielkami i innymi warzywami (tudziez kurczakiem lub jajkiem) smazone w woku (i soja-sosie), oraz swiezo obrane ananasy. Wcinamy kilogramami (choc planujemy wrocic tylko we dwoje ;))
Bangkok jest kompletna mieszanina wrazen i widokow - od pieknego palacu krolewskiego, wspanialych swiatyn z posagami Buddy (jeden z nich wypelnia szczelnie budynek swiatyni, wyski od podlogi po sufit, ma jedyne 46 metrow dlugosci, to Budda w pozycji lezacej z glowa oparta na dloni, inny - caly ze zlota - wazy bagatela 5,5 tony), drewnianych domkow nad niezliczonymi kanalami po supernowoczesne biurowce i centra handlowe i miejska szybka kolejke, mknacy nad ulicami "skytrain". Oczywiscie Bangkok znany jest ze wzgledu na swoje targowiska, na ktorych za nieznaczna sume mozna nabyc markowe ubrania, zegarki, plecaki.. no, prawie markowe, tzw. "identyczne z naturalnym" :) Na zegarkowych straganach panowie i panie sprzedawcy pokazuja katalog, dla wygody klienta ulozony alfabetycznie: armani, gucci, omega, patek phillipe, rolex, seico itd. Zaraz obok sweterki lacoste, bluzy pumy, buty addidas, okulary ray ban - wszystko, czego dusza zapragnie, a na co portfel za maly.
Sporo tutaj Polakow w miedzynarodowym tlumie - dzisiaj spotkalismy organizatorow OSOTT'u ze Szczyrku i Wojtka kolege z SGH.
Okej, dzisiaj krotko, biegniemy na autobus - kierunek poludnie: Ko Phangan.

środa, 23 stycznia 2008

dla ciala i duszy (bombay transfer 2)

Oddajac klawiature Brombie mialam cicha nadzieje, ze przemilczy inspirowana przeze mnie wizyte w Pizza Hut. Ale gorliwie zadenuncjowal, wiec coz - musze wyznac, ze ogarnela mnie wczoraj ogromna ochota zjedzenia roztopionego zoltego sera z sosem pomidorowym. Nie znaczy to wcale, ze hinduska kuchnia jest niesmaczna, wrecz przeciwnie - zreszta wspominalismy chyba o sympatycznej rodzinnej restauracji w Bundi, hmm? W kazdym razie po trzech tygodniach wcinania (jak zdrowo) ryzu z warzywami, kurczaka, koft, samosow, chapati i nanow, ogarnela mnie nostalgia za amerykanskim junkfoodem, kto nigdy nie byl w Mc Donaldzie, niech pierwszy rzuci kamien :)
Wracajac do jedzenia. Ogolnie malo miesa, zwykle kurczak - nigdy wolowiny, prawie nigdy wieprzowiny. Mocno przyprawiony, w sosie z takich malych groszko-fasolek (jestem kompletnie kiepska w slownictwie kulinarnym, musicie mi wybaczyc) albo w lagodniejszej wersji z opieczonym nieco serem a la tofu - nazywa sie to "paneer", duzo tez tzw. veg-burgerow, opiekanych warzyw - ziemniaki, troche pomidora, papryki, jakiejs takiej kapusto-salaty i bardzo czerwonej lokalnej odmiany marchewki. Na ulicy mozna kupic sporo rzeczy stanowiacych wariacje kotletow w ziemniaka z warzywnym nadzieniem, oczywiscie mocno przyprawionych (tluste, ale dobre :)). Sa tez "pierogi" - kofty - lagodniejsza wersja hinduskiego jedzenia - ciasto z domieszka ziemniaka i z nadzieniem z sera paneer i czegos jeszcze, mniam mniam. Jest wspomniany przez Artura tandoor chicken, opiekany z przyprawami kurczak, bardzo dobry. Kolejne kurczakowe danie to chicken biryani - kawalki pieczonego kurczaka z ryzem i warzywami. Esencja tutejszej kuchni sa sosy i przyprawy, tego nie jestem w stanie rozlozyc na czynniki pierwsze i opowiedziec. A propos jeszcze ryzu, jest tu zupelnie inny niz w Polsce - miekki, ale nie ulepowaty i bardzo sypki. Pyszna sprawa. Co do deserow naszym faworytem jest lassi - juz chyba o nim pisalismy, cos a la naturalny jogurt, z jakims sosem (przepraszam, sosy i przyprawy sa dla mnie nie identyfikowalne), bakaliami, suszonymi i kandyzowanymi owocami, czesto tez ze swiezymi owocami - odmian lassi jest sporo.
No i wreszcie moj ulubiony watek - slodycze! Sa tu wspaniale. Swoja niebywala do nich slabosc zwalam na genetyczne obciazenie, jako godna wnuczka Antoniego Kasprzaka mam niepohamowana slabosc do slodkiego. Przypuszczam, ze zjazd rodziny w Delhi bylby niezlym swietem dla ulicznych sprzedawcow slodkosci. Oczywiscie nie wiem, z czego robia tu slodycze. Sa "mokre", jakby ulepione z jakiejs masy, nie sa pieczone. Najlepsze sa takie kwadratowe ciasteczka, wygladajace troche jak pokrojone w kratke ciasto z blachy. Skladaja sie z masy - czekoladowej, serowej, orzechowej, kokosowej - i dodatkow - przypraw (najlepsze sa niezidentyfkowane zielone wiorki ;)), suszonych owocow i bakalii. Jak pisalam, nie sa suche, wiec jesc mozna bez konca, dosc powoli (acz skutecznie) dochodzac do stanu kompletnego zapchania (i bezgranicznego szczescia) - juz widze to Pawla i Jurka, moich kuzynow - amatorow (przynajmniej kiedys) bardzo wysoko slodzonej herbaty :), wyobrazam sobie tez zadowolona mine Agaty - reakcje na haslo "ciasteczko" mamy siostrzanie podobna!
Ps. Po tych wszystkich opowiesciach dodam, ze paru rzeczy tutaj jednak nie maja - stowrzylismy z Bromba robocza liste kulinarnych tesknot: pierogi z kapusta i grzybami Babci z Hajnowki, jajecznica z Kloczewa, nalesniki i tunczykowa salatka Mamy Krystyny, golabki Mamy Tereni (i placek zydowski!), wigilijne slodkosci Patuly, i last but not least pizza naszej Sasiadeczki (i sushi!). Ach, jeszcze pasztet Pani Korzonkowej i naleweczki Mamy Kuby i Ewy. Koncze, bo sie zaraz poplacze!

A teraz - zgodnie z tytulem - dla ducha. Sporzadzilam, na podstawie trzytygodniowych obserwacji, liste lektur indyjskich - oto ona, niestety mam tu dostep tylko do ksiazek po angielsku: 1. superhit - "Shantaram" Gregory'ego Davida Robertsa (opowiesc australijskiego uciekinera z wiezienia, ktory zamieszkal w bombajskich slumsach, z epizodem wojennym po stronie mudzahedinow w Afganistanie - jest tu w kazdej ksiegarni, u kazdego ulicznego i dworcowego "bukinisty", sporo ludzi tez ja czyta, niestety nie jestem jeszcze w stanie wystawic osobistej recenzji), 2. "A Thousand Splendid Suns" i "The kite runner" Khaled Hosseini, choc akcja obu toczy sie w Afganistanie - bohaterki pierwszej powiesci to Hinduski, mam wrazenie tez, ze kontekst drugiej jest wlasciwie reprezentatywnmy dla regionu, 3. ""No full stops in India" Marka Tully'ego - to kilka opowiadan urodzonego w Kalkucie Anglika, szefa indyjskiej sekcji BBC, sercem chyba w polowie Hindusa, swietnie sie to czyta, porzadkuje tez pewne mysli o tym, co w Indiach spotyka sie na codzien, pomaga znalezc kontekst (nie odwaze sie uzyc slowa "zrozumiec") choc w czesci dla biedy, kastowosci, 4. dla tych o naukkowym bardziej podejsciu - "The argumentative Indian. Wrtings on Indian Culture, History and Identity" znanego hinduskiego publicysty Amartya Sen'a, 5. "The namesake" Jhumpa Lahiri - o szukaniu tozsamosci w Ameryce, to dla wielu Hindusow bardzo aktualny temat, stad pewnie popularnosc ksiazki i nagrody literackie, 6. podobno nowe otwarcie w literaturze podrozniczej - nie takie swieze juz, ale jak glosza recenzje z pewnoscia warte kilkunastu godzin lektury: William Dalrymple "In Xanadu" i "City of Djinns. A year in Delhi". Czesto pojawia sie tez nazwisko Amitav Ghosh, ale poniewaz ksiazki dzieja sie czesciowo w wymyslonych przez niego swiatach, nie wzbudzilo to mojego entuzjazmu, dla bardzej otwartych na czysta literacka fikcje podaje tytuly: "The Hungry Tide" i bardziej juz historyczna "The Glass Palace". Na osobiste recenzje musicie mi dac ze dwa lata :))
To tyle od Malego Mongola (bo nie sama pizza zyje!)

Ponownie Bombaj

Znow trafilismy do Bombaju, po 2 godzinnym locie z Kalkuty na pokaldzie Boinga 737-800 Jet Airways. Podroz przebiegla w bardzo milej atmosferze, a poziom obslugi zdecydowanie przekroczyl nasze oczekiwania, mysle ze pare osob z LOTu mogloby tu przy jechac po nauki.

Pisze z kafejki internetowej na lotnisku, wiec ten wpis bedzie krociutki i raczej skoncentruje sie na zapokojeniu wczesniej zglaszanych wymagan odnosnie zdjec, niz zaspokajaniu waszych kubkow smakowych. Tak, tak w koncu udalo nam sie dopasc komputer z USB, ktory wykrywa photo bank. O jedzeniu moze pozniej napisze Kasia, jak pozwolo na to nasze szczuple fundusze bo zostalo nam 300 Rs, przed nami jeszcze pare godzin do odlotu 5:20 lokalnego czasu, a internet tutaj kosztuje 80 rs za godzine co jest kompletnym zlodziejstwem.
Dzisiaj rano udalo sie nam jeszcze przed wylotem wyskoczyc obejrzec Marble Palace,
niesamowita kolonialna wille, do ktorej mozna wejsc (wedlug tablicy zawieszonej na bramie) po uzyskaniu Permision from Gov. Tourist Authority albo po przekupieniu straznika. Zgadnijcie ktora opcje wybralismy:) W srodku niesamowite wnetrza, mnostwo 18 i 19 wiecznych obrazow, chinskie wazy porozstawiane po katach, potezne krysztalowe zerandole i lampy stojace wspaniale marmurowe posadzki, wielkie belgijskie lustra (podobno w tamtym okresie najdrozsze), czyli niewyobrazalny przepych, a do tego wrazenie postepujacego rozkladu objawiajace sie zaciekami i posteujacym na scianach grzybem, odpadajaca blazeria, ktora ujawnia marmurowe elementy scian i sufitow, sterczace ze scian kable. Generalnie fantastyczne miejsce z pewnoscia jedno z ciekawszych odwiedzonych przez nas w Kalkucie.

Ok ja tu gadu gadu, a zdjec jak nie bylo tak nie ma:)

Udajpur, krysztalowe zerandole, kazdy ma ok 3 metrow wysokosci i wazy ok 2 ton, podobne wybly w Marble Palace w Kalucie

Jodhpur, widok z restauracji hotelowej na fort
Camel trophy - pierwsze koty za ploty
Kuchnia przygotowuje specjalnosc zakladu, chapati, dal i chipsy kukurydziane
Bromba:)

Praktyczna mozaika scienna - Varanasi

Slynny masaz za 10RS

Zycie przy jednym z gathow - Varanasi

Maly Mongol - wydanie Indyjskie


Victoria Memorial (Kalkuta)



Rikszarze - Kalkuta



mam nadzieje ze przynajmniej czesciowo zapokoilismy wasz glod zdjec, a nie tylko zaostrzylismy apetyt



wtorek, 22 stycznia 2008

Kalkuta

Moi drodzy Maly Mongol tak sie zmeczyl pisaniem ostatnich postow i tlumaczeniem ze niestety cywilizacia do Indi dotarla, ale nie w pelni ze oddal klawiature, bez walki, Brombie:) Niestetu musze naszych szano0wnych czytelnikow ponownie rozczarowac i oznajmiz ze zdjec niestety dzisiaj ponownie nie bedzie, moze uda sie uzupelnic nasze posty z Bangkoku.

Wracajac do podrozy, po kolejnym nocnej przejazdce sleeperem, okraszona atrakcja w postaci nocnej zmiany wagonu, niestety zajelismy nie swoje miejsca, jak widac pomimo prawie 3 tygodni podrozy indyjski system kolejnictwa objawia nam nowe meandry, dotarlismy do Kalkuty. (za sam sie zdziwilem, ze mozna tak wilokrotnie zlozone zdanie napisac:))

Miasto wbrew swojej slawie nie epatuje tak bardzo bieda jak mozna by sie spodziewac, wrecz jest chyba jednym z najzamozniejszych jakie w trakcie tej podrozy przyszlo nam odwiedzic. Po trudach podrozy zdecydowalismy sie dzisiaj ograniczyc nasz program zwiedzania i wybralismy sie tylko do swiatyni Kali, Victoria Memorial i na wyrazne zyczenie Malego Mongola do Pizza Hut.

Wizyta w swiatyni byla niesamowita, ewidentnie Shiva nie wygonil kupcow ze switynie bo stragany wdzieraly sie z kazdej strony. Oczywiscie przy wejsciu znalazlo sie kilku chetnych do oprowadzenia przewodnikow, ktorzy towarzyszyli nam w zwiedzaniu pomimo naszego braku zainteresowania. Jeden z nich zaprowadzil nas pod sam posag Kali, gdzie za marne 100Rs (oczywiscie nie obylo sie bez targowania, bo stawka wyjsciowa byla 100 od glowy, ale nie byli w stanie polemizowac z argumentem ze bromba trzyma kase i wiecej nie bedzie) brahmin ozdobil man czola pomaranczowa kropka i kazal powiedziec skaladajac rece i klaniajac sie w strone posagu "namaste Shiva, namaste Kali" co w naszej chrzescijanskiej wersji bylo by czyms w stylu "czesc Jezu, czesc Maryja":). W calym zamieszaniu towarzyszyl nam tlum rozekscytowanych hindusow wykonujacych te same rytualne gesty a takze popijajacych wode z bijacego w swiatyni zrodelka (kaska nie skorzystala z propozycji brahmina) palacych kadzidelka, rzucajacych kwiatki. Cikawostka byl stan podlogi w swiatyni, przed wejsciem obowiazkowo musielismy sie pozbyc obowia, zastanawia mnie w jakim celu gdyz tego co zalegalo podloge nie mozna okresilic delikatniej niz syf. Ostatecznie udalo nam sie wydostac z tej atrakcji religijnej, przed ktora dogonil nas kolejny czlowiek i twierdzac ze jest brahminem zarzadal oplaty w wysokosci 100 Rs.

Dla odmiany Victoria Memorial stanowi przyklad architektury kolonialnej, przywodzacej na mysl czasy panowania brytyjczykow. Budenek otoczony sporym parkiem stanowi sympatyczny azyl, odpoczynek od szalonego mieskiego tlumu, ulicznego ruchu i wszeogarniajacego dziwieku klaksonow.

Maly Mongol pogania mnie i kaze juz konczyc, nastepna relacja pewnie za 2 dni z Bangkoku, postaramy sie wtedy wrzucic zdjecia i uzupelnic poprzednie posty.

Ach zapomnialbym, wasze posty sprawiaja nam pewnie niemniejsza radosc niz wam nasze opisy, wiec kazdorazowo wizyte na blogu zaczynamy od czytania waszych wiadomosci.

poniedziałek, 21 stycznia 2008

Varanasi

Hej,
po kolejnej nocnej podrozy tym razem komfortowo klasa 3AC, dotarlismy do Varanasi/Brenaresu. I tu znowu problemy z komupterem, za nic na swiecie nie chc zobaczyc aparatu, choc wygladal nam na nowoczesny - tzn. ma port usb. A mamy naprawde szczera intencje zamieszczenia zdjec, w tym zdjecia malego mongola w lokalnych spodniach a la alibaba :)
Varanasi jest najbardziej znane z ghatow (szerokich schodow z tarasami) nad Gangesem, swieta rzeka. Tutaj Hindusi przyjezdzaja, aby dokonac oczyszczajacej kapieli, choc oczyszczajaca moze byc ona jedynie w sensie duchowym, a takze zeby w "plonacych ghatach" spalic zwloki swoich zmarlych, a ich prochy rozsypac do rzeki. W Varanasi sa dwa glowne plonace ghaty - Manikarnika Ghat i Harishchandra Ghat, ten pierwszy uwazany jest za najgodniejsze miejse na spalenie zwlok, ale jest drozszy. Ghaty plona przez cala dobe, podobno codziennie w Manikarnika Ghat dokonuje sie spalenia ok. 300 cial. Kiedy tam bylismy wczoraj w nocy plonelo okolo szesciu stosow. Atmosfera dla Europejczyka jest dziwna. Kontakt ze smiercia wzbudza w nas mieszanine strachu i powagi, sami z siebie znizamy glos albo milkniemy. Dla Hindusow jest to element zycia, jedno z zajec. Sam ghat jest jak targowisko, ludzie rozmawiaja, siadaja na schodach i murkach, zeby ogladac i komentowac. Ceremonie odbywaja sie wsrod tego mrowiska, ograniczone do waskich kregow wokol stosu. Nieboszczyk jest ukladany na przygotowanym stosie, przykrywany jeszcze kilkoma warstwami opalu. Nastepnie ogolony na lyso czlowiek, owiniety na biodrach i ramionach biala szata, kilkakrotnie obchodzi dookola stos i za pomoca suchych dlugich traw dokonuje podpalenia, od strony nog. Kiedy cialo zajmuje sie ogniem, on i czlonkowie rodziny zmarlego dorzucaja do ognia pelne garscie kadzidel. Ma to nie tylko znaczenie duchowe, ale i praktyczne - tlumi zapach palonego ciala. Cala ceremonia trwa okolo 3 godzin. Rodzina musi zaplacic za drewno i usluge. Nasza obecnosc tam byla niezwyklym doswiadczeniem - pmieszaniem naszego naboznego stosunku do smierci (pisze to bez zadnej przesady) i narzucajacej sie obserwacji, ze tutaj jest ona czyms zwyklym, a sam proces palenia jest ciagiem machinalnie wykonywanych czynnosci, wsrod tlumu gapiow, wsrod targowego gwaru. Te swiete ghaty nie sa tez wolne od indyjskiego nawyku kupczenia - co do zasady w ghatach nie wolno robic zdjec, jak tylko zblizaja sie turysci, podchodza do nich Hindusi i wskazujac na aparat mowia "no photo". Ze zrozumieniem przytakujemy i specjalnie spychamy torbe z aparatem na plecy, zeby ich uspokoic. Kiedy podchodza blizej i zaczynaja rozmowe, okazuje sie, ze kazdy z tych pilnujacych poszanowania jest jednoczesnie tym, ktory moze (oczywiscie nie za darmo) udzielic pozwolenia na fotografowanie. Rece nam opadly. Niezdazylismy ich zreszta podniesc, bo znad swiezo zapalonego stosu rozblysnal flash aparatu pewnego Chinczyka, ktory oplaciwszy sie placym zwloki strzelal zdjecia z pierwszej linii tuz pod okiem lysego czlowieka w bieli, potomka rodziny podtrzymujacej ogien w ghacie, jak nam powiedziano, od 5000 lat..
Taka to indyjska mieszanka sacrum i profanum. Ja zdazylam sie juz do niej przyzwyczaic i ja zaakceptowac. Polubilam Indie z calym tym bogactwem kolorow, zapachow, z gorami smieci i natrczywymi handlarzami. Ale Wojtek ma juz dosc, moze dlatego, ze jest nasza pierwsza linia obrony, moze dlatego, ze ja przyjelam stategie ignorowania tej natarczywosci, a Wojtek walczy i stara sie udzielic Hindusom lekcji, ze nie kazdego turyste da sie latwo oskubac.
Podam wam wczorajszy przyklad. Idziemy wzdluz ghatow, to centrum zycia Benaresu, tlum, dzieci puszczajace latawce, sprzedajace kwiaty i plywajace swieczki. Hindusi spacerujacy jak my, molacy sie, kapiacy, szukajacy okazji dla zarobku. Podchodzi do nas Hindus i podaje Wojtkowi reke w gescie przywitania. Nie zwalnia jednak uscisku, doklada druga reke i zaczyna masowac przedramie: "masaz reki, sir, masaz glowy, za jedyne 10 rupii, masaz ciala, masaz, masaz, 10 rupii!" (zaczyna sie oczywscie kuszeniem niska cena, za chwile jednak masaz jest nie tylko glowy, ale tez ramion, plecow, nog i zanim sie czlowiek objrzy rachunek wynosi 300 Rs, choc ta cene slyszy sie dopiero na koncu). Pewna, ze Wojtek za chwile sie uwolni, ide dalej, niespodziewanie jednak Wojtek daje sie zawiesc na najblizszy taras, rozlozyc na jutowym worku, a dwoch Hindusow ugniata go i rozciaga jak drozdzowe ciasto. Caly zas jednak slysze wojtkowa mantre: "ok, guys, ale powiedzialem wam, ze zaplace 10 rupii i ani grosza wiecej". Oni zadowoleni, ze zlapali kolejnego turyste, niczym sie nie przejmuja i dalej robia swoje. Podchodze do nich i upewniam sie, ze na pewno dotarla do nich Wojtkowa wiadomosc. "Robicie z nim fatalny biznes", mowie, "on zaplaci wam tylko 10 rupii, rozumiecie?". Rozumieja, rozumieja, probuja mnie zbyc, obiecuja, ze moj maz bedzie za chwile bardzo szczesliwym posiadaczem kompletnie zrelaksowanego ciala.. Jednoczesnie zaczynaja negocjacje, uprzejmie infomujac Wojtka, ze inni szczesliwi posiadacze placa im po 150 Rs na glowe. Zgadnijcie, jak sie skonczylo. Moj ukochany szczesliwy posiadacz kompletnie zrelaksowanego ciala powstawszy z jutowego worka, wycignal z portfela 10 Rs i podal masazystom... Tych min nie zapomne. Panowie wygladali na nieszczesliwych posiadaczy kompletnie niezrelaskowanego samopoczucia, bolesnie swiadomych, ze Wojtek jednak nie zartowal. Skonczylo sie, po mojej interwencji, na dodatkowych 100 Rs. Mysle jednak, ze choc lekcja odebrana, to wiedza raczej sie nie ugruntuje.
Dobra, zmykamy na pociag do Kalkuty, znowu w klasie sleeper.

piątek, 18 stycznia 2008

az do Agry

Ostatnio sporo bylo ruchu, wiec i mniej czasu na pisanie. Od Udaipur przemierzylismy juz calkiem spory kawalek indyjskiego swiata. Najpierw Jodhpur - wymalowane na niebieskie miasto, nad ktorym goruje olbrzymi fort. Potem Jaisalmer - to juz na granicy pustyni Thar (Mamo, prosze o pomoc w sprawie polskiej nazwy tej pustyni), tam jeden dzien leniuchowalismy, glownie ze wzgledu na moja chorobe (o dziwo nie sprawy pokarmowe, tylko zwykle przeziebienie :) uff!). Dwa dni spedzilismy na wielbladzim safari wglab pustyni, z noclegiem pod golym niebem. Ale bylo fajnie! Same wielblady dosc spokojne, choc po kilku godzinach jazdy nogi sie robia jak na beczce prostowane, skora poobcierana i obite cztery litery. No i raczej nie polecamy ustawiania sie w poblizu wielbladziego zadu, zwlaszcza gdy wielblad ustawiony w linii wiatru... Nasi hinduscy opiekuni bardzo sympatyczni, wojtek jak zawsze z najwieksza latwoscia sie z nimi zaprzyjaznil. chcieli nawet, zeby z nimi zostal i prowadzil wielblady na pustynie, a jak na to sie nie zgodzil, szef naszej ekspedycji obiecal mu, ze nastepnym razem, jak wojtek przyjedzie, to on bedzie juz wlascicielem wielbladow i zabierze go wtedy na tygodniowe safari :) zasial wiec bromba rowniez ducha przedsiebiorczosci.
Z Jaisalmer dluga podroz pociagiem do Delhi, 20 godzin tym razem w klasie "sleeper", czyli trzy prycze jedna nad druga, zero zaslonek i klimatyzacji, a okna (taki juz hinduski zwyczaj) przez wiekszosc trasy otwarte. (Ale szczesliwie nie bylo zimno, tylko strasznie sie kurzylo, wiec moja druga zmiana dlugich spodni od razu przeszla chrzest bojowy.) Zostalismy nawet przez naszego podchmielonego towarzysza podrozy zaproszeni na czaj, czyli bardzo slodka herbate z mlekiem i jeszcze jakas przyprawa, ktorej nie jestem w stanie okreslic.
Samo Delhi nie wzbudzilo w nas zbytniego entuzjazmu, zeby lagodnie to okreslic. Miasto, jak na swoj rozmiar i znaczenie, nie ma za duzo do zaoferowania, a przy okazji jest bardzo agresywne. Tlum rykszarzy bardziej natarczywy niz gdzie indziej, wietrzacy interes Hindusi jeszcze mniej prawdomowni. Mimo dwutygodniowego juz stazu, dalismy sie wyprowadzic w pole pewnemu urzednikowi kolei, ktoremu mimo ostrzezen w przewodniku, udalo sie nas przekonac, ze punkt rezerwacji biletow zostal przeniesiony, i odeslac do zaprzyjaznionego biura turystycznego. zorientowalismy sie szybko, ale nie obylo sie bez awantury w rzeczonym biurze i 45 minutach bezsensownej jazdy z stolecznym korku. napotkana potem para z berlina opowiadala nam, ze odwiedzili dokladnie to samo miejsce, gdzie cudownie okazywalo sie, ze mozna dostac bilety na kompletnie wykupione pociagi, jesli tylko w transakcji wiazanej wezmie sie tez na jednym odcinku podrozy kierowce z samochodem, za jedyne 4,5 tys. rupii od lebka (dla porownania ostatecznie kupione przez nas bilety kostowaly ok. 2,5 tys. dla nas obojga...). Ale takie to smaki Indii. Zreszta o tych "government authorised" biurach turystycznych jest wiecej opowiesci, ktore w dlugi pustynny wieczor opowiadala nam Rosjanko-Amerykanka z Deloitte (ktora zreszta szkolila sie w Stanach, w tym samym osrodku, co Wojtek - to dygresja na temat globalnych korporacji). Ale wracajac do biur podrozy, wyglaszana zawsze kwestia wstepna jest taka, ze biletow w zadnej klasie na dany pociag juz nie ma. Czesto bardzo uprzejmy agent udaje nawet, ze dzwoni na informacje kolejowa, ale najczesciej trzyma tylko sluchawke przy uchu, a gdy tylko poprosisz, zeby pozwolil ci osobiscie o cos zapytac, rozmowa nagle zostaje przerwana. Jesli to twoj pierwszy raz w Indiach, albo pierwsza podroz koleja, moze jeszcze dodac, ze pociag jest niewygodny, niebezpieczny itd. Ale zawsze mozesz wynajac kierowce, a on zawieze cie za jedyne 20 razy tyle, tam gdzie pociagiem juz wedlug niego nie dojedziesz. A, maly szczegol: kierowcy trzeba zaplacic cala kwote z gory... Jakies pytania?
Do takiego to wlasnie agenta skierowal nas pomocny pracownik kolei, ktory zreszta zasiadal w okienku informacji... Wskazal na budowany wlasnie nowy budynek dworca New Delhi, co sprawilo na nas wrazenie, ze rzeczywiscie punkt informacji dla "zagranicznych" zostal przeniesiony, wskazane prze niego miejsce bylo do tego bardzo blisko dworca, wiec dlaczego nie. Ale na takie sprawy w Indiach trzeba byc przygotowanym. (Ja sie wsciekam za kazdym razem.)
No nic. W Delhi nie zabawilismy dlugo, tego samego dnia wieczorem pojechalismy pociagiem (na ktory juz nie bylo biletow ;)) do Agry. Tuz przed zamknieciem wbieglismy do polozonej na dachu w dzielmicy Taj Ganj (zbienosc nazw nieprzypadkowa), zeby choc przez chwile zobaczyc ta perle turystyczna Indii. Ciemna plama w ksztalcie Taj Mahal rysowala sie nad linia budynkow bardzo blisko nas, ledwo odcinajac sie od nocnego nieba. Tak, wlasciwie nieuswiadamiajac sobie nawet naszego "europejskiego" zaslepienia, zalozylismy, ze Taj jest w nocy oswietlone. Otoz nie jest. Zobaczylismy je dopiero dzisiaj, zamglone, od strony rzeki - w piatki Taj jest zamkniete, to pominik muzulmanski.
Znowu mnie wyganiaja, Bromba poszedl juz spac, dzisiaj dzien byl badzo meczacy - pojechalismy z Agry do oddalonego o 40 km Fatehpur Sikri, zeby obejrec olbrzymni meczet (brama do niego ma 56 metrow wysokosci!) i nieco nadszarpniety zebem czasu zespol palacowy. Wycieczka jak zwykle lokalnym autobusem, tym razem w towarzystwie (m.in.) trzech uroczych Czechow. Autobus afrykanskim zwyczajem odjezdzal, kiedy sie zapelnil :)
Przepraszam, ze be zdjec, ale aparat poszedl spac w placaku Bromby. Wrzucimy zdjecia juz z nastepnego miejsca - pojetrze rano powinnismy dotrzec do Varanasi, czy jak mowi pewien znany mi Mecenas - po staremu, do Benaresu.

piątek, 11 stycznia 2008

Udaipur

Dotarlismy, ale moze najpierw bardziej filozoficznie (zgadnijcie, kto pisze). Sprawa zasadnicza jest taka, ze do Indii trzeba sie przyzwyczaic. To troche jak uczenie sie nowych rzeczy, albo robienie czegos po raz pierwszy. Polowa mozgu jest tak zajeta denerwowaniem sie, ze tylko czesciowo jest sie otwartym na postrzeganie. Z wierzchu wyglada to tak: jest glosno, bardzo brudno, na ulicy jest sie zaczepianym, czesto traktowanym jak sakiewka, z ktorej moze uda sie cos dla siebie uzyskac. Ale jak to sie juz przetrawi (Brombie zawsze idzie to zawsze szybciej niz mnie), to w glowie zamiast nerwowosci otwiera sie sporo przestrzeni na obserwacje. Mielismy dotad kilka bardzo milych spotkan z Indiami: poczynajac od opisanych juz przygod transportowych, po wlasciciela hostelu w Pushkarze, ktory wyposazyl nas w wiecej informacji na dalsza droge i okazal wiecej uprzejmosci niz moglismy na to zasluzyc naszymi 200 Rs, a przede wszystkim spotkanie z pewna rodzina w Bundi. Zaczelo sie od zwyklego "hello, how are you, what your name, which your country" skierowanego do Wojtka przez urocza dziesieciolatke. Dziesieciolatka okazala sie przedsiebiorcza i przekonujaca. Za chwile bylismy juz u niej w domu, a wlasciwie w domowej restauracji prowadzonej przez jej mame, zreszta autorke najlepszych indyjskich potraw, jakich moglismy do tej pory skosztowac. No i zostalismy przedstawieni starszej siostrze, tacie, bratu i domowemu 35-letniemu zolwiowi o imieniu Gopi. Dziewczynki sa motorem rodzinnego biznesu, mowia zupelnie dobrze po angielsku, pelnia wiec role tlumaczek, sprzedawcow, kelnerek i kasjerek. Bylismy tam dwa razy, zawsze rownie uprzejmie przyjmowani i wspaniale odzywieni. Dziewczynki opowiadaly nam o szkole (Wojtek koniecznie chcial sie dowiedziec, co indyjskie 12-latki przerabiaja z matematyki, i czy to nie przypadkiem granice szeregow (Witja? ;))), uczylismy je robic zdjecia naszym aparatem ("ooo, heavy!"), o rodzinnych planach podrozy do Pushkaru (nota bene do swiaryni, do ktorej my - jako cudzoziemcy - nie mielismy wstepu).


Super byla tez wizyta u krawcow w Pushkarze, gdzie staralismy sie lepiej przystosowac nasza garderobe do lokalnych warunkow - mamy wiec nowe spodnie, bardzo wygodne i przede wszystkim pozwalajace nam wytrzymac w nich w upale, a jednoczesnie wejsc do swiatyni (zapomnijcie o krotkich rekawach i nogawkach). Kolory oczywiscie maskujace tony kurzu, jakie nosimy na sobie :)

A teraz juz Udaipur. To radzastanska Wenecja: palac maharadzy nad jeziorem, posrodku jeziora dwie wyspy, na horyzoncie wzgorza, w oddali na wzmienieniu monsunowy palac... Urok miejsca znajduje swoje odbicie w cenach - na rozmaite bilety wstepu wydalismy dzisiaj 2000 Rs, to jak na Indie szalona kwota, pewnie odpowiadajaca temu co lacznie wydalismy we wszystkich innych miejscach. A to jeszcze nie koniec. Jutro przed nami kolekcja aut i karet maharadzy, kolejny palac i podmiejska wycieczka do ulubionych przez nas "cenotaphs" - opisywanych w relacji z Bundi oltarzy. A jutro jedziemy dalej - do Jodhpur.

Oddaje klawiature Wojtkowi.

A propo zgadywani kto pisze, wyglada ta k jak by bromba nie byl w stanie do glebszej refleksji niz 12 zon:) Wyglada na to ze dzisiaj nie porozwijam swoich talentow pisarskich bo wlasciciele zamykaja kawiarenke internetowa i nas wyganiaja, bez odbioru

czwartek, 10 stycznia 2008

Bundi

Po krotkiej i nierownej walce miejsce przed kalwiatura zajal Bromba, Maly Mongol caly niecierpliwy trzesie sie gada pod nosem no dawaj, szybciej no naprawde... ale bedziemy sie dzisiaj poruszac w tempie Bromby bo ostatecznie to on jest Sprite... Zdjec niestety tym razem nie bedzie, moze zamiescimy pozniej. Nadajemy nasza relacje z ery piornierow internetu laczacych sie z predkoscia 44 kbs.
Od ostatniego postu odbylismy 2 ciekawe przejzadzki autobusowe i odwiedzilismy Amber, Pushkar by ostatecznie dotrzec do Bundi w poludniowym Radzastanie. Ale po kolei. Zaczelo sie od tego ze bromba zarzadzil koniecznosc wprowadzenia planu oszczednosciowego i korzystania w wiekszym stopniu z lokalnych srodkow komunikacji publicznej (czytaj podrozujemy jak Hindusi a nie jak zachodi turysci po Indiach), wiec w podroz do Amber (11 km od Jaipuru) wybralismy sie autobusem podmiejskim (5Rs od osoby czyli ok 30 gr). Dla lokalnej ludosci stanowilismy nie lada atrakcje, prawdopodobnie obserwowali nas z wiekszym zaciekawieniem niz my ich. nasza pierwsza podroz przebegla jednak w bardzo milej atmosferze - ustapiono nam miejsca i trafilismy bezproblemowo do naszego celu. Powrot z Amber byl o tyle ciekaswszy ze sprzedawca biletow przyjal od nas 50Rs i nie wykazywal checi wydania reszty, liczac na nasza nieznajomosc cen. Niestety trafil na trudny przypadek, ktory upierdliwie domagal sie swoich pieniedzy, co wzbudzilo ogolna wesolosc posrod pozostalych lokalnych wspoltowarzyszy podrozy. Po poczatkowych upomnieniach odzyskalismy 30 Rs i dopiero ponowne klepniecie w ramie i wskazanie na reke z pieniedzmi spowodowalo zwrot pozostalych 10 Rs co wywolalo w autobusie fale smiechu. Ok ale wracajac do zwiedzania w Amber znajduje sie palac wznoszony stopniowo od ok 1680 r przez 3 maharadzow. Zachowany jak na indie w bardzo dobrym stanie. Do palacu mozna dostac sie na trzy sposoby pieszo przez ogrod przeznaczony dla gosci, jeepem lub na sloniu. Nad palacem goruje fort Jargath a cale miasto i okolice otacza mur obronny widoszny nawet na odlegylych wzgorzach.

A teraz glos Pragnienia :) Bromba przypomina jeszcze, ze w srodkowej czesci palacu znajdowal sie centralnie polozona otwarta przestrzen, do ktorej przylegaly sypialnie 12 zon maharadzy. Kazda z zon miala do dyspozycji cos na ksztalt 3-pokojowego mieszkanka, do ktorego mozna bylo sie dostac z dwoch stron: albo z centralnego placu dostepnego dla wszystkich zon i ich sluzby (wylacznie kobiety i eunuchowie), albo od tylu, sekretnym wejsciem., do ktorego porwadzil korytarz z czesci zajmowanej przez maharadze. Tym sposobem, zadna z zon nie wiedziala, ile wzgledow maharadza okazuje pozostalym. Nie musze chyba wyjasniac, dlaczego Bromba kaze mi to opisywac :) Wszystkim Panom pragne jedynie przypomniec, ze te 12 zon mozna oczywiscie miec, ale trzeba je tez utrzymac - przy czym Panie zgodza sie ze mna, ze 3-pokojowe mieszkanko, kosztowne stroje i sluzba to minimum.
Ale dalej. Z Jaipuru pojechalismy do Ajmer, skad odchodza autobusy do Pushkaru. Wlasnie przejazd do Pushkaru (10 Rs odosoby) odbywal sie - przynajmniej jak dotad - w najbardzej ektremalnych warunkach. Wsiadalismy do odjezdzajacego autobusu, starajac sie zeby plecaki nas nie przewazyly, dopychani od zewnatrz jeszcze przez kolejnych podroznych. W autobusie kompletnie nie bylo wolnego miejsca. Zostalismy zepchnieci w dwa rozne kierunki. Mi zyczliwa Hinduska ustapila miejsca, sama siadajac na "pol-sciance" oddzielajaca kabine kierowcy, Wojtek poplynalz tlumem gdzies wglab autobusu. Nasze plecaki zostaly zaparkowane gdzies jeszcze indziej, a tym samym stracilismy kontrole nad wieksza czescia naszego dobytku. Wszystkie jednak zabiegi naszych towarzyszy podrozy podejmowane byly w dobrej wierze. Stanowilismy dla nich ciekawostke, chcieli nam pomoc, dowieziec sie czegos. Po pol godzinie dotarlismy na miejsce.
Pushkar... Nie zachwycil nas, a wrecz przeciwnie. Mimo ze ciekawy, ma juz wszelkie cechy turystycznego miasteczka - turystow z zachodu poprzebieranych za Hindusow, niemytych, bosych i wyzwolonych, pelno straganow wlasnie dla tych turystow - zupelnie innych niz te targi w Bombaju czy nawet Jaipurze. Sami mieszkancy sa juz tez inni, nauczyli sie zarabiac i wyciagaja pieniadze na kazdym kroku - to moze w Indiach nie jest dziwne, trudne jednak do przyjecia, kiedy usiluje sie zarabiac na wlasnych swietosciach - bo Pushkar to dla wyznawcow hinduizmu miasto swiete. W pierwszym "ghat" - zejsciu do jeziora, przy ktorym Hindusi modla sie i kapia w swietej wodzie - nachalny kaplan wysmarowal nam czola i mial szczera intencje skasowac po 100 Rs za kazdego czlonka mojej rodziny otoczonego przez niego modlitwa. Wyparlam sie wiec bezwstydnie Agaty i Witka (mam nadzieje, ze mi wybacza!), zaplacilam za rodzicow i poprosilam, zeby zrozumial, ze pomodle sie za reszte dziadkow i babc w swojej religii. O dziwo, ten argument zadzialal i skonczylo sie na 100 Rs all inclusive. Wojtek okazywal zupelny desinteressemant uslugami brahmina, wiec ostatecznie nie uznal nas za dobry lup. Trudno.
Opuscilismy Pushkar bez zalu. Droga autobusem do Bundi (ok. 150 km, 90 Rs za glowe) pelna zaszczytow. Zaproszono nas do kabiny kierowcy i otoczono opieka. Cztery godziny jazdy uplynely przy usmiechach obslugi, muzyce z rozklekotanego magnetofonu i woni kadzidel z ukwieconego oltarzyka. Byly tez inne wonie, ale te pomijam. Droga rozna - od trzypasmowki po mocno wertepiaste wpomnienia asfaltu. Poniewaz drogi sa waskie, a samochody mocno zaladowane i nie takie znowu nowoczesne, przyjal sie interesujacy system wyprzedzania. Jesli tylko nie widac swiatel z naprzeciwka, kierwca wyjezdza na pas w p[rzeciwnym kierunku, jesli dzieje sie to akurat przed zakretem to trabi, albo miga swiatlami i grzeje ile mocy w silniku. Jesli nieoczekiwanie pojawi sie samochod z naprzeciwka i nie ma miejsca (wedlug naszych standardow) zeby dokonczyc manewr, nastepuje kolejna fala trabienia i migania, a kierowca jadacy z drugiej strony zmuszany jest do hamowania, albo nawet zatrzymania sie, zeby uniknac zderzenia. Na pierwszy rzut oka nie wyglada to zbyt bezpiecznie, ale w grunce rzeczy nie jest takie straszne, wszyscy tutaj tak jezdza i dzieki wspolpracy kierowcow jadacych z dwoch roznych stron pasazerom i towarom udaje sie szczesliwe podroz obdbyc.
Bundi przypadlo nam bardzo do gustu i postanowilismy zostac tu dwa dni - jeden na zwiedzanie, drugi (dzisiaj) to przerwa techniczna - zaszywanie dziur, pranie, pisanie, ksiazki. Ojej, juz koncze.. (Bromba czyta obok i nie chce juz pisac). W Budi piekny palac (zachowalo sie sporo malowidel sciennych), opuszczony i zaniedbany fort nad palacem, ktory stanowi raj dla malp (przy pierwszym stadku postanowilam, ze za Chiny nie ide dalej, ale Bromba wyposazyl nas w kije, a Korzonek jeszcze przed wyjazdem (dzieki!!!) w gwizdek i gaz pieprzowy, tak uzbrojeni poszlismy dalej przez malpie chaszcze) oraz pieknie rzezbione ale starsznie zaniedbane zbiorniki magazynujace przez pore sucha wody z opadow monsunowych (jeden z takich zbiornikow jest obecnie wykorzystywany do suszenia krowich kup, ktore sluza za opal - wyglada to strasznie i jeszcze gorzej pachnie, sa ich tam cale pola). Za miastem piekny zaniedbany ogrod z oltarzami, nie znamy ich polskiej nazwy to takie oltarzo-wierzyczki, wznoszone na postumentach, zadaszone i pieknie rzezbione. Ogrod kompletnie opuszczony i zaniedbane, otoczony rozwalajacym sie murem, prowadzi do niego prama zamykana na sklecone z paru desek i tez mocno juz zuzyte drzwi. Wystarczylo by pewnie mocniej kopnac i dalo by sie je przejsc.
Okej, koncze juz, nie mam sily wszystkiego opowiedziec, a ni Wy pewnie nie bedziecie mieli sily tego czytac... Do nastepnego napisania! Dzisiaj w nocy jedziemy na zachod- do Udaipur.

niedziela, 6 stycznia 2008

Jaipur

Haha, pomimo waszego czarnowidztwa kolejna porcja zdjec, dolaczana co prawda z "dziury" w 0porownaniu z bombajem ale na zdecydowanie lepszym sprzecie:), dla spragnionych fotek uzupelnimy nawet poprzedniego posta.

A wiec Jaipur. Ostatecznie udalo sie tu dotrzec. Sprawa z indyjskimi pociagami jest dosc zawila - poniewaz polaczen jest za malo, a pasazerow za duzo wymyslono dosc zawily sposob rezerwacji - przynajmniej w porownaniu do standardu: idz na dworzec i kup bilet. Najpierw trzeba udac sie do biura rezerwacji biletow i wypelnic druk pt. "requestation (!) for reservation", podac imie nazwisko, plec, wiek, adres, numer paszportu, numer pociagu i klase (wczesniej trzeba to ustalic w okienku informacji). Potem Pani wpisuje to wszystko do komputera, dwoch wielkich zeszytow i cos jeszcze zakresla na twoim druku. No i dostajesz bilet "RAC", bo oczywiscie innych juz nie ma (chyba ze rezerwujesz z wyprzedzeniem tygodnia albo co najmniej kilku dni i jeszcze sa miejsca). Zeby dowiedziec sie, czy miejsce zwlnilo sie i jedziesz, musisz isc na dworzec przed odjazdem pociagu i w gablocie na peronie sprawdzic, czy twoje nazwisko widnieje na liscie pasazerow - na cale szczescie jest tez wersja nazwisk po angielsku! No, potem tylko znalezc wagon, rozlozyc pryczke, przywiazac plecak i zamontowac klodke, zaslonic zaslonke i juz! Ogolnie bardzo milo i bezpiecznie. Nasza uwage zwrocily toalety - sa dwie na koncu wagonu oznaczone nastepujaco: "Toilet - Indian Style" i "Toilet - Western Style". Wybralam western style, ale Wojtek sprawdzil Indian style - popularny narciarz. Jak juz jestesmy na poziomie higieny osobistej to doc czestym widokiem xz okien pociagu byli panowie siedzay w kucki kolo torow i wypinajacy swoje cztery litery w kierunku pociagu:) Tak, to bylaby odmiana Indian style toilet w wersji nature...

I Jaipur: myslelismy, ze bedzie spokojniejszy od Bombaju, mniej tlumu, spokojniejsze "stare miasto" z rozowymi domami. Oczywiscie nic z tego - tlok porownywalny, do fauny miejskiej dolaczyly tez stada swin (tak, tak), jest tez wiecej krow i koz. Sa tu tez wielblady i slonie (te na szczescie nie blakaja sie raczej bez opieki).





Same zabytki Jaipuru robia duze wrazenie - Palac Maharadzy


i obserwatorium,

wjechalismy tez motoryksza do znajdujacego sie ponad miastem fortu Nahargarh.

Palac piekny, choc w czesci niedostepny dla turystow (to tereny do tej pory zajmowane przez maharadze, udalo mu sie zachowac ta czesc mimo nacjonalizacji reszty), obserwatorium (Jantar Mantar) tez bardzo ciekawe, choc nie starczalo nam wiedzy z astronomii, by to w pelni docenic. Natomiast gorujacy nad miastem fort kompletnie zaniedbany i zasmiecony, choc widac, ze miejsce bylo naprawde piekne. Dalej ma w sobie jeszcze urok, ale nie moglismy uwierzyc, ze tak to jest zostawione i czeka na swoja smierc naturalna.

piątek, 4 stycznia 2008

Mumbaj - dzien 2

Tym razem, zgodnie z zyczemiani stalych czytelnikow, Bromba bedzie rozwijal swoje watpliwe talenta pisarsie, a wiec do dziela. Zapowiada sie niezla przygoda i dla was i dla mnie:) bo tym razem wizualizacji nie bedzie - komputer w kafejcie nie posiada zlacza usb wiec nie mozemy zrzucic zdjec, moze uda sie nastepnym razem

Dzien zaczal sie jak zwylke od dzwieku zbyt optymistycznie nastawionego budzika, ktory po kilku przestawianiach osiagnal swoj cel i zmusil nas do wstania z lozka. Pozniej proza dnia turysty, zestresowany maly mongol poganial nas coraz szybciej w kierunku portu, bysmy tylko zdazyli na lodke do Elephanty, wysepki oddalonej ok 9 km na wschod od bombaju, na ktorej mialy sie znajdowac wspaniale jaskinio-swiatynie hindu. Oczywiscie okazalo sie ze lodeczek jest od groma i mozna spokojnie wybierac ktora chce sie plynac. Ze wzgledu na wprowadzony od poczatku program oszczednosci wybralismy opcje budget i plynelismy mala drewniana krypa mijajac po drodze lotniskowce, masowce, tankowce i inne takie male stateczki, cale szczescie na sztywno przycumowane do nabrzeza. W drodze z pomostu moglismy podziwiac kutry rybackie osadzone przez odplyw na mieliznie i niemilosierny smrod zostawionych przez ten odplyw roznego rodzaju odpadkow.

Na wyspie potwierdzila sie nasza wczoajsza teza ze turysta jest w indiach zwierzyna lowna, zostalizmy zaatakowanii bez pardonu najpierw przez nachalnego przewodnika, pozniej przez sprzedawce planow wyspy z krotkim opisem - osiagnal sukces i wepchnal nam mape chociaz ostro sie targowalismy, a na koniec przez dzikie malpy ktore ukradly nam 2 z 3 zakupionych bananow, wydajac przy tym dzwieki charakterystyczne dla wscieklej agaty czyli przeciagle hrrr...

Same swiatynie w mojej skromnej ocenie nie byly warte calego zachodu, a miejscami wystajace druty zbrojeniowe poddawaly w watpliwosc ich pochodzenie z V-VII wieku ne.

UWAGA NASTEPUJE ZMIANA PISARZA, BROMBA SIE ZMECZYL, ale i tak duzo napisal jak na swoj debiut:)

Ja tam uwazam, ze tanczacy Shiva wart byl wycieczki (Shiva nie Budda, przepraszam za wczorajszy blad). Niezly byl tez widok ryczacej malpy okradajacej Wojtka z banana. W zadnym wypadku nie wzielabym do reki bananow w miejscu, gdzie sprzedala nam je sedziwa hinduska. Wystarczylo od niej odejsc na metr i od razu ze wszystkich okolicznych drzew zlecialy sie mniejsze i wieksze malpy, nie pozostajac watpliwosci co do swoich zamiarow wzgledem naszego zakupu. Dopiero po drugim skoku charczacej malpy na Wojtka, udalo nam sie ukryc ostatniego banana w plecaku. Ale niedowierzajace malpy i tak odprowadzily nas jeszcze pare metrow, gdzie z opresji wybawil nas tlum, ktory sprawil ze maply podzielily sie na mniejsze grupy i kazda poszla w swoja strone, wybralwszy przedtem swoja nowa ofiare...
No i odnieslismy w drodze powrotnej sukces w wymianie handlowej z Indiami. Na bezczela, za namowa pewnej dzieciatej Amerykanki ("don't listen to him, just come"), wsiedlismy na deluxe boat (dwa poklady i mocniejszy silnik) poslugujac sie biletem za 100 rupii uprawniajacym do przejazdu jedynie opisana przez Brombe powyzej lajba. Co prawda wasaty Hindus wlazil za nami na gorny poklad i od czasu do czasu przypominal, ze jestesmy mu winni 40 rupii, ale postanowilismy go zignorowac. Jak skutecznie, na nabrzezach Bombaju juz nic od nas nie chcial.
Ale bilans dalej niekorzystny... Nastepne bylo muzeum Ksiecia Walii w pieknym kolonialnym budynku z ogromnym kolorowym parkiem. Bileciki w bardzo zrownowazonych cenach: Indian adult - 15 rupii, Foreign adult - 300 rupii. I wez tu czlowieku zaznajamiaj sie z ich kultura, same klody pod nogi. Ale niezrazeni doplacilismy jeszcze 100 rupiii za zezwolenie na wejscie dla naszego aparatu i spedzilismy kolejne 2 godziny ogladajac Shive, Budde, chinska porcelane, hinduskie zbroje, szkatuly z kosci sloniowej, srebrne fajki wodne (piekne!) i tym podobne.
Potem szybki spacer przez piekny bombajski uniwersytet i park-lake (nie chodzi o jezioro, tylko ogromny trawnik, nie moge tu uzywac polskich znakow), gdzie odbywaja sie amartorskie rozgrywki w krykieta, i na koniec absolutny horror - czyli rezerwacja biletu kolejowego do Jaipuru. Doszlismy do kasy tuz przed zamknieciem, wiec Pani Hinduska w kasie dla "zagranicznych" nie byla wcale pomocna. Wpisywala nas do tysiecy zeszytow i odpowiadala zdawkowo na pytania, byle tylko szybciej. Poniewaz nie ustepowalam w dociekliwosciach w koncu wprost powiedziala, ze mamy jej juz od razu zaplacic, bo ona musi zamykac. Jutro sie okaze, czy dojedziemy do Jaipuru, czy nie. Indyjskie koleje maja dosc zawily system rezerwacji, jestesmy teraz na liscie "RAC" (reservation against cancellation), to juz prawie bilet, w kazdym razie lepiej niz waiting list, bo taka kategoria - oprocz RAC - tez istnieje. Ale zaplacic oczywiscie trzeba od razu, mam nadzieje jednak, ze jutro wyjedziemy z Bombaju.

Ach, Zolwiu - zdjec dzisiaj nie bedzie, bo jestesmy w mniej nowoczesnej kafejce i nie da sie tu podlaczyc aparatu do komputera. Ale postaramy sie udowodnic, ze jestesmy w Indiach, jak tylko bedzie to mozliwe :)

czwartek, 3 stycznia 2008

Mumbai

Dotarlismy! Pierwsze pozytywne wrazenie to temperatura powietrza, zwlaszcza po zimnych i wietrznych Helsinkach (wypad z lotniska w ciuchach wersja raczej jesienna niz zimowa...). Na lotnisku w Bombaju od razu dalo sie odczuc, ze przekrocylismy granice dwoch swiatow. Budynki wymagaja juz face-liftingu, czuc zapach od dawna nieczyszczonych filtrow w klimatyzatorach. Ale milo i bezproblemowo przekroczylismy za to granice Indii - pierwsza wiza podbita. No i wsiedlismy o taksowki. Tu juz pelna Azja, klaksony uzywane sa do zasygnalizowania niemal wszystkiego: "uwaga, dojezdzam do skrzyzowania", "uwaga wyprzedzam z lewej", "uwaga, jade, wiec sie nie wpychaj". podzial na pasy tez dosc umownie traktowany.

Hotel New Bengal wyglada znacznie gorzej niz w internecie, ale specjalnie nas to nie zaskoczylo. Nasz "deluxe room" nie ma okna (co wbrew pozorom jest zaleta, halas z ulicy raczej nie pozwolilby nam usnac). Za to jest klimatyzator, wielki wiatrak na suficie i (uwaga, uwaga!) nasza wlasna lazienka - postanowilismy nie zaczynac od razu od "dorm beds", ani wspolnej lazienki.
Po odsypianiu lotu, spacer po Bombaju i od razu kilka fotek:

Gateway to India - wybudowany w 1924, zeby upamietnic wizyte Krola Jerzego V.




Ogolnie jest dosc brudno, no i wlasciwie ciagle poruszamy sie w tlumie Hindusow. Zebracy jak dotad nie daja sie nam zbytnio we znaki, mamy naturalna zdolnosc ignorowania ich, wiec nie jestesmy latwym lupem (no moze poza moneta 2 euro, ktora wyludzil od nas pan doprowadzacz-do-taksowki/pakowacz-bagazu, ale wzial nas z zaskoczenia). Towarzyszy nam nieprzerwanie zapach kadzidel, przypraw i innych kuchennych i ludzkich zapachow. Zycie wlasciwie odbywa sie tutaj na ulicy, pod stopami przechodniow - wzdluz linii budynkow ciagna sie linie malych straganow, kocy z malymi dziecmi, pucybutow, kuchni polowych i sprzedawcow soku z trzciny.
Po drodze z lotniska mnostwo slumsow z domkami skleconymi z byle czego i pietrowo, zanim jeszcze sie je zobaczy, juz czuc, ze zblizasz sie do dzielicy biedy. Ale sa tez bogate dzielnice, czasem od razu po drugiej stronie ulicy zza plotow wylania sie uporzadkowany swiat apartamentow, przystrzyzonych trawnikow i portierow w liberiach.
Przemierzylismy dzisiaj spory kawalek poludniowego Bombaju, czyli dzielnice Colaba i Fort. Wojtek od razu wciagnal nas w labirynt handlowych uliczek, gdzie co roz pod nogami dziecko, koza albo rozlozony na kocu czy wprost na ziemi towar - zielenina, elektronika, bizuteria, no i bez liku szali, chust i dlugich spodnic.
Jutro pewnie Elephanta Island - pierwsze spotkanie z Budda.