piątek, 29 lutego 2008

Zimno!

Powiecie, ze nareszcie poczulismy smak zimy! Wlasciwie jesieni, bo leje i niebo niemilosiernie szare, ciezkie i grube jak wielka babcina pierzyna. Nie spodziewalismy sie wlasciwie niczego innego, ale zawsze jest jakas mala nadzieja, ze chociaz na chwile zaswieci slonce. Podobno Dolny Slask w zeszly weekend byl goracy (16 st.!). No nic, tu pewnie 10 st. Hoi An bylo zapowiedzia takiej pogody, ale kolorowe swiatla chinskich lamp, litry wietnamskiej zielonej herbaty i nasze kurteczki prosto spod igly wietnamskich krawcow dodawaly nam ciepla. Ale Hue od poczatku straszne. Autobus wlokl sie po mokrej jezdni, niechetnie ustepujac pola ciezarowkom, motocyklistom, rowerzystom. Wzdluz drogi niesamowita liczba szkol z dzieciakami wysypujacymi sie przez brame prosto na jezdnie. Jak gromady kolorowych mini-namiotow (wszystcy tu nosza kolorowe peleryny przeciwdeszczowe zakrywajace ich od stop do glow). Szarosc nie zdolala jednak przycmic zieleni pol ryzowych ciagnacych sie wzdluz drogi, gdzie tylko pojawial sie kawalek plaskiego terenu. Pola ryzowe wyparly w pewnym momencie nawet plaze nad Morzem Poludniowochinskim, tworzac bardzo malowniczy widok: pas pol ryzowych pocietych w kwadraty i prostokaty przez groble i kanaly, na koncu wiekszy wal i za nim od razu morze, ze zmoknietymi, dlugimi lodziami, ktore pozbawione jakiejkolwiek ludzkiej dzialalnosci leniwie kolysaly sie na wodzie. Nawet morze w strone Hue wydawalo sie stawac coraz bardziej leniwe, potezne i spienione miedzy Hoi An i Da Nang, cichlo i wygladzalo sie, coraz bardziej zlewajac sie z niebiem w jedna nieruchoma plame.
Hue jest miastem cesarskim. Jak glosi przewodnik miastem palacy, pagod i grobowcow. Przy tej pogodzie bardziej przydalby sie lunapark i kilka ogrzewanych knajp z wygodnymi kanapami i grzanym winem (oczywiscie nie zastalismy niczego z wyzej wymienionych), takich wroclawskich Artzatow (zanim zmienili tam tapicerke na wrzaskliwy zoltozielony i zniknal ulubiony kelner o ogromenj posturze i miekkim, glebokim glosie).
Tak wiec Hue przebieglismy. W deszczu, rosnacej zlosci i glodzie (raczej odwrotna kolejnosc), ja dodatkowo w przemoczonych kompletnie butach (buty juz dalej nie jada). Polecana przez Lonely Planet knajpa okazala sie kompletnym nieporozumieniem, zaproponowano nam zestaw za astronomiczna jak na Wietnam cene 10 USD. Byla to w dodatku propozycja zerojedynkowa, bo nic innego zamowic sie nie dalo, a pani lokalnym zwyczajem obrazila sie i rozgniewala w odpowiedzi na pytanie o przyczyne tak skapego wyboru. Uczuleni na rozkazy, postanowilismy raczej pasc na pysk niz poddac sie takim warunkom. Na szczescie na rogu byl sklep-gablota z pysznymi bagietkami z lokalnym nadzieniem (mieso, mieso, mieso, wodorosty i chili - pycha) za 30 centow jedna. Kompleks palacowy piekny, ale po obejrzeniu przez nas glownej sali, pawilonow dla mandarynow (brzmi jak opis portowych magazynow, przepraszam) i swiatyni, musial polec w walce z moim mokrym butem i Wojtka narastajacym przeziebieniem. Za dwie godziny mamy lot do Hanoi (kupno biletu bylo pierwsza rzecza jaka tu zrobilismy po znalezieniu noclegu), czyli jeszcze dalej na polnoc :)

środa, 27 lutego 2008

Zdjecia

Udalo uzupelnic sie troche zdjec z Laosu i Kambodzy, milego odladania.
Opis Hoi An nastepnym razem, ide spac bo jutro rano wybieramy sie do Hue.

poniedziałek, 25 lutego 2008

udalo sie?

Moge wybierac tylko z dzisiejszych zdjec, bo udalo sie podlaczyc aparat, ale juz fotobanku nie :(. Na poczatek Bromba z naszym dzisiejszym 'cyklorykszarzem' nr 2 czyli Panem Ij. Na zdjeciu ponizej cyklorykszarz nr 1 czyli Pan Nije. Pan Nije byl niezwykle rozmowny, ustalilismy nawet, ze mamy taka sama grupe krwi. Opowiadal mi po drodze o wszystkim, co mijalismy, lacznie ze sklepami z komputerami, nawet jesli dany sklep mialby byc juz dziesiatym z kolei. Bardzo zadowolony byl z faktu, ze w Sajgonie handel uporzadkowany jest geograficznie: ulica ze sklepami sprzedajacymi motory, ulica sklepow z komputerami, ulica aptek itd. Kiedy wjezdzalismy na kolejna zadeklarowana co do przedmiotu handlu ulice wykrzykiwal mi do ucha z satysfakcja godna uczonego, ktory odnalazl kolejny niepodwazalny dowod dla swojej teorii: 'See? Different street, different thing!'



Ponizej Palac Ponownego Zjednoczenia, nazwany tak w celu upamietnienia polaczenia Polnocnego i Poludniowego Wietnamu po zakonczeniu wojny wietnamskiej. Wkleil mi sie przez przypadek, bo pomylilam kolejnosc zdjec w folderze do kopiowania, musicie wiec to jakos zniesc. W kazdym razie skoro juz tu jest: czesto wspomina sie tutaj, jak czolgi armii polnocnowietnamskiej przejechaly przez (zamknieta) brame do tego Palacu. Palac nota bene stoi w miejscu swojego bardziej klasycznego poprzednika - Palacu Prezydenckiego, zbombardowanego przy okazji wyrazania niezadowolenia z rzadow nie-pamietam-juz-jakiego prezydenta-Wietnamu. Samolot zestrzelono jeszcze nad Sajgonem. Los pilota, ludowego trybuna, wiadomy.

A propos historii bylismy dzisiaj tez w muzeum wojny. Ma kolekcje zdjec reporterow, ktorzy w czasie wojny relacjonowali ja swiatu. Zobaczcie, czy uda Wam sie wyszperac reportaz Larry'egoBurrows'a pt. 'Yankee Papa 13', opublikowany w Life Magazine z 16 kwietnia 1965 roku. Czytalam i ogladalam jego wycinki, zrobil na mnie najwieksze wrazenie. Wstrzasajaca jest tez galeria ze zdjeciami ofiar wojny, nie tylko rannymi czy zabitymi podczas dzialan militarnych, ale tez dzieci z wrodzonymi wadami, bedacymi efektem bronii chemicznej. Tylko dla odwiedzajacych o mocnych nerwach (ja weszlam zbyt pochopnie). Sa tez sloiki z formalina, opis wnetrza pomijam. Po raz kolejny stwierdzam, ze do medycyny zupelnie sie nie nadaje.
Mialam nic nie pisac poza tytulami zdjec, ale laduja sie tak dlugo, ze musze sie czyms zajac, a tym samym wy macie wiecej lektury. Ale mozecie przeciez skakac od zdjecia do zdjecia. Bromba mi nie pomaga, nabral zbytniego chyba dystansu do rzeczywistosci po lekturze Oskara Wilde'a, ktora sama mu podsunelam. Ale kobiety jako gatunek maja chyba szczegolny talent do dzialan na swoja zgube w celu oswiecenia mezczyzn ;)
To teraz troche z ulic Sajgonu (czas ladowania postanowilam poswiecic na mniej szkodliwa od Wilde'a autorke, nb. polecam kobietom jako istotom wrazliwszym - Margaret Atwood):
Dobra, Kochani, mialy byc jeszcze dwa zdjecia, ale komputer powiesil sie po raz drugi (i jest po drugiej reanimacji) i nie mam juz do niego sily. Publikuje, nastepne dodam najwyzej w edycji. Na razie odrywam Brombe od maili i idziemy po plecaki i na dworzec. Dzisiaj (i przez dobry kawalek jutra) testujemy wietnamskie pociagi na 14-godzinnej trasie do Danang. Postanowilismy jechac na polnoc, rezygnujac z gorskiego Dalat i nadmorskich Nha Trang i Mui Ne. Ciezkie to wybory, Wietnam jest po prostu za dlugi!

niedziela, 24 lutego 2008

Sajgon

To juz wiemy, skad wzielo sie to powiedzonko. Sajgon kipi energia. Na ulicy tlumy, noc rozswietlaja wszechobecne neony, to tez babski raj zakupowy na torebki i jedwabne sukienki. Ja jestem niezwruszona, nie bede potem tego nosic na plecach. W Wietnamie nie mozemy wejsc na bloga, nie pytajcie dlaczego, otwiera sie tylko strona do edycji :( skoro jednak widze, ze da sie umieszczac wpisy i sa wasze komentarze (ktorych nie moge jednak przeczytac), to mam nadzieje, ze strona nie zniknela.
Z Chau Doc ruszylismy, jak zwykle skoro swit, na zwiedzanie wioski lokalnej muzulmanskiej mniejszosci, mocno zreszta skomercjalizowanej, i rybiej farmy (nie dla wrazliwych na zapachy!). Wioska niekonieczna, ze sklepikiem dla turystow, i w gruncie rzeczy nieciekawym meczetem, za ktorym obowiazkowo rozciagalo sie ryzowe pole. Najlepsze byly kilkuletnie sprzedawczynie ciasteczek (po ok. 12 centow za jedno!), ktore nie odstepowaly nas na krok. Przy meczecie rozpoczela sie miedzy nimy prawdziwa bitwa o to, ktora pilnuje czyich butow (musielismy je zostawic przed meczetem). Nieodstepujaca Wojtka dziewczynka siadla na schodach sciskajac (oprocz tacy z ciasteczkami) wielkie wojtkowe trapery miedzy drobniutkimi kolanami. Slodycz na jej twarzy ustapila zacietosci, kiedy inna dziewczynka usilowala sie zaopiekowac moimi butami, a przeciez skoro ja z nim, to nasze buty tez pod wspolna opieka! Nalezalo jej sie przeciez. Strategia okazala sie skuteczna, bo Bromba skusil sie na ciasteczko :)
Rybia farma niezla. Wyobrazcie sobie dom na Mekongu, taki plywajacy parterowy dom wygladajacy zupelnie jakby go odcieli nozem od ziemii i polozyli na rzece. W podlodze ganku dziura - wejscie do podwodnej klatki-hodowli z kilkoma dobrymi tonami ryb. Taka jedna farma w ciagu roku sprzedaje 40 ton ryb! Zapach o odpowiednim natezeniu, ale trudno, pasja poznawcza ma swoja cene (po jakiejs godzinie mozna sie przyzwyczaic). Zreszta samo Chau Doc tez ma swoje zapachowe strefy, niewidzialne granice miedzy smazonym kurczakiem a surowa ryba, ryba suszona albo innym mulisto-wodnym zapachem. Ale najpiekniejsze na miejskich targach sa wielkie sloje z calym morskim uniwersum przerobionym dla kuchennych celow. Wygladaja troche jak poludniowoeuropejskie rakije, w butelkach o roznych kolorach, tylko zamiast gruszki jest osmiornica, ryba albo inne miekkie bialawe stworzenie, a zamiast miodu sos chili i soja. Maja tez ta zalete, ze nie pachna! Przemierzajac alejki rybiego targu staralam sie jak moglam nie dac po sobie znac, ze przeszkadzaja mi nieco to wonie, ale zdradzalo mnie chyba tempo marszu. Usmiechalam sie do sprzedawczyn i myk dalej - nie bylabym w stanie przelknac, jesli podalyby mi cos do sprobowania. Noc spedzilismy w malej wiosce gdzies w delcie, kompletnie nie wiem gdzie - jakies pol godziny lodzia od Can Tho. Rodzinny dom-hotelik, wart polecenia ze wzgledu na serwowane przez gospodynie kolacje. Jedlismy tradycyjne wietnamskie danie - ruloniki z ryzowego papieru, ktorych zawartosc kompnuje sie samemu ze smazonej w cebuli ryby zwanej "uchem slonia" (nie mam pojecia dlaczego), salaty, ogorkow, pomidorow, miety i ryzowego makaronu. Pycha! Od pierwszego posilku tuz po przekroczeniu granicy (na plastkiowych krzeselkach - wersja mini - ustawionych przy wozku-garkuchni) Wietnam wydal nam sie pod wzgledem kulinarnym dosc przyjemnym krajem :)
Dobra, zmykam, Bromba uchylil sie od pisania i poszedl spac, wiec ide odszukac nasz kolejny domo-hotel w labiryncie waskich uliczek. To pierwsza samodzielna proba, ostatnio wiodla nas tam przemila staruszka (w pidzamie), ktora byla pierwsza osoba, ktora poznalismy w Sajgonie. Dobranoc!

piątek, 22 lutego 2008

Chau Doc (Wietnam)

Jestesmy juz w Wietnamie i mamy za malo czasu. 5 marca lecimy z Hanoi do Bangkoku, zostalo nam 11 dni. Dwa dni bedziemy jeszcze jezdzic po delcie Mekongu, pojutrze wieczorem jestesmy w Sajgonie i stamtad juz dalej na polnoc. Wietnam oferuje kilka por roku - na poludniu srodek lata, na polnocy wczesna wiosna - od spotkanych w Kambodzy Polakow wiemy, ze zatoka Halong zimna i w chmurach. Nic to, i tak chcemy ja zobaczyc.
Ale wracam do tego, co bylo. Z Siem Reap do Phnom Penh popolynelismy lodzia. Cena byla 5 razy wieksza niz za autobus, ale wiemy juz dlaczego. Widoki piekne: sklecony z drewnianych lodek-domkow port pod Siem Reap z wszechobecnymi w Kambodzy sprzedawcami bagietek (tak! tyle zostalo po Francuzach oprocz dwoch podstawowek i jednego liceum), rybacy zarzucajacy sieci, ciagnace sie wzdluz brzegu domki na slupach, szalejace w plytkiej wodzie dzieciaki. No i mozna rozprostowac nogi, posiedziec na pokladzie i chlodzic sie pedem powietrza, czytac ksiazke. Udalo mi sie dostac zupelnym przypadkem w Phnom Penh ksiazke, o ktorej dzien wczesniej pomyslalam, ze niepotrzebnie zostawilam ja w Warszawie. Nie zabraklo tez kawy, proszek z torebki i woda z termosu, pewnie za dolara. Ale po Lao coffee (mocna kawa 'po turecku' z gestym slodzonym mlekiem sojowym na dnie szklanki) nie grymasze na kawe z torebki. Czego chciec wiecej? (Bromba tez znajdowal sie na tej lodzi :))
Potem Phnom Penh. Chcielismy tego samego dnia zobaczyc jeszcze Palac Krolewski i Srebrna Pagode, wiec zrzucilismy plecaki w hotelu (ktory notabene byl kolejnym przykladem na to, jak zgubny wplyw na jakosc i cene ma rekomendacje Lonely Planet) i z powrotem do centrum Phnom Penh. Palac piekny, ale prawde powiedziawszy nadokladniej zapamietam z tego zwiedzania, ze hierarchia potrzeb (Marlowe'a?) to doglebnie prawdziwa w swej prostocie konstatacja na temat ludzkiej kondycji. W sali koronacyjnej bylam juz bardzo glodna, przy domku Napoleona III tragicznie glodna, a po wyjsciu ze Srebrnej Pagody napisalam wielkimi literami na mapie kompleksu palacowego "wielki glod Malego Mongola" i pokazalam Brombie z najbardziej sugestywnym wyrazem twarzy, na jaki moglam sie zdobyc. Troche pomoglo, ale i tak musialam Wojtka dopingowac w zwiedzaniu. Zapamietalam wiec z Palacu swoje marzenie o smazonym ryzu z warzywami, wydrazony pien z kwiatowa rabatka, bo skojarzyl mi sie z Pat, ach i jeszcze to, ze w domku pomiedzy 'bardzo glodna' a 'tragicznie glodna' wystawione byly stroje Krolowej - jeden na kazdy dzien tygodnia, zawsze z biala bluzka. Biedna kobieta, zmnienial sie tylko kolor pumpowatych spodnico-spodni. Musial to wymyslic jakis facet.
Kolejny dzien byl lekcja historii. O tym dlugo by mozna mowic. Wybralismy sie do wiezienia S-21, miejsca najgorszych tortur dla w wiekszosci wyimaginowanych wrogow rezimu Czerwonych Kmerow. Potem pola smierci, gdzie przeprowadzano egzekucje wiezniow z S-21. W tej chwili to kilkanascie zaglebien w ziemi pozostalych po odkopanych dolach i wieza wypelniona czaszkami ofiar. Najdziwniejsze dla nas bylo jednak to, jakim komentarzem opatrzone byly oba miejsca. Wlasciwie byl to brak komentarza - garsc suchych faktow bez proby wyjasnienia przyczyn czy dokonania oceny. Mowa o ofiarach, ale kaci nieliczni, niewyrazni, pozostaja laskawie ukryci za niewiarygodnymi wyjasnieniami, nie wykazujacy zalu. Jakby nie bylo wczesniej nic, potem pojawil sie zly Pol Pot i niemal w pojedynke wybil jedna czwarta narodu. Podobny w przekazie byl pokaz filmowy, ktory widzielismy poprzedniego dnia wieczorem w malej salce nad jedna z knajp na ruchliwej promenadzie nad Mekongiem. No moze z ta roznica, ze w filmie wystepowal tez krol (ten sam teraz, co i wtedy), ktory glownie ubolewal nad losem swojego narodu, nie oferujac ani pol odpowiedzi na temat swojej dwuznacznej roli w czasie trwania rezimu. Wczoraj wieczorem widzielismy tez drugi film - tym razem zachodniej produkcji. Jego glownym narroatorem jest byly wiezien S-21, ktory wraca do tego miejsca w towarzystwie bylych straznikow, czyta raporty z przesluchan, zadaje niewygodne pytania. Jego rozmowcy dziwnie otepiali: "musielismy", "bylismy mlodzi i wierzylismy w rewolucje". Ale on nie przestaje, pokazuje raporty, przypomina, ze wsrod wiezniow byly zupelnie male dzieci, bo (cytat) "chwasty wyrywano z korzeniami" (tj. podejrzanego przywozono z zona, siodemka malych dzieci, rodzicami). W pewnym momencie pada doskonala kwestia (niedokladnie): "Ale przeciez to nie jest jak wdepnecie w kaluze - zmoczysz sobie nogawki, ale jak wyschna, mowisz ze nic sie nie stalo!". Z drugiej strony milczenie. To czesc Kambodzy, ktora kompletnie nie miesci sie w glowie - i to, ze to wszystko sie stalo, i to, ze post factum nie bylo jakiegos nazwania rzeczy po imieniu, uporzadkowania zlego i dobrego w zbiorowej swiadomosci, jesli wiecie, o co mi chodzi. Pewnie latwiej powiedziec niz zrobic, ale mimo wszystko te napisy w muzeum sa uderzajace w swoim braku tresci, w swojej powierzchnownosci - jest suchy fakt i emocjonalny frazes (przepraszam, moze troche za mocno), ale pomiedzy zadnego rozumowania, zadnej analizy. Taka II wojna swiatowa bez Norymbergi.
I taki Phnom Penh. Jakos nie bardzo moge teraz pisac o sprzedawcach drobnych muszli, happy pizzach i calym mikroswiecie kambodzanskiej stolicy. Ani o naszej wodnej drodze do Wietnamu. To moze juz z Sajgonu?
Ps. Moze Brombie uda sie dzisiaj wrzucic kilka zdjec? Wczoraj probowalismy bez skutku, moze wietnamskie lacza szersze :)

wtorek, 19 lutego 2008

Angkor revisited

Kochani, Bromba z braku slow i po dwoch porankach wstawania przed brzaskiem padl i udal sie na popoludniowa sjeste (jadlospis lunchu daruje, a moze nie: dzisiaj sprobowalam salatke z papai. Milosnikow slodkich owocow niniejszym zniechecam - zawiera mnostwo chili!).
Ale zaraz. Z tego goraca przestawily mi sie najwyrazniej priorytety. Tato, STO LAT! Wszystkich, ktorzy racza sie dzisiaj alkoholem, takze czerwono-winno-krwista Pli, zachecam do toastu za pomyslnosc Taty Janyszka :))
A teraz wracam do Angkor. Wczorajszy dzien byl bardzo wyczerpujacy, ale mimo sygnalow z stop i lydek podazalismy ogladac kolejne swiatynie. O swicie bylismy w najwiekszej i najbardziej znanej - czyli wlasnie Angkor Wat.



Dla mnie jest w kategorii swiatyn tym, czym Wodospady Iguasu w kategorii przyroda. Niesamowita, tajemnicza, nawet z calym turystycznym tlumem. Szczesliwie sam kompleks swiatyni jest na tyle duzy, ze mozna byc z Historia sam na sam. Po Angkor Wat udalismy sie na objazd tzw. "duzym szlakiem".

Nasze ulubione swiatynie to Neak Pean z piecioma stawami, zaplatana w korzenie ogromnych drzew Ta Phrom (najbardziej "naturalna", nieprzypadkowo to rzad Indii wspiera odbudowe..)

i pieknie rzezbiona Preah Khan. Dzisiaj pojechalismy do swiatyn polozonych poza glownym kompleksem Angkor - pieknej miniaturowj Banteay Srei

i odludnej (wspanialej) swiatyni Bakong. Bez zdjec ciezko to opisac, ale prosimy Was o cierpliwosc, z tym laczem nie da rady.

To moze kilka ogolnych kambodzanskich obserwacji, raczej bezladnych:
*Tzw. trud podrozy troche tu wiekszy niz w Tajlandii czy Laosie. Niestety trzeba sie miec non stop na bacznosci, troche jak w Indiach. Wlasciwie w Indiach jest przyjemniej - ty wiesz, ze naciagacz cie naciaga, naciagacz wie, ze ty wiesz, ze naciagacz cie naciaga. Obie strony orientuja sie szybko, gra pozorow trwa krotko, a przez usmiech naciagacza przebija cos w rodzaju paradoksalnej szczerosci. Jest oczywiscie kuszenie pierwsza niska cena, ktora potem okazuje sie cena za 1/10 tego, co sie dostalo (pamietacie masaz?). Tutaj jest czlowiek traktowany jak portfel do kwadratu, ktory w dodatku zamiast mozgu ma tez troche papieru i wyprawionej skory. Klamstwo jest bezczelnie, bez cienia hinduskiego szelmostwa spod znaku zyczeniowego myslenia (przepraszam za karkolomny opis). Tu jest raczej nieprzyjemnie. Przyklady: wczorajszy kierowca tuk-tuka byl rowniez naszym dzisiejszym kierowca. Wczoraj, po rozpadnieciu sie rowerow, zaplacilismy mu troche powyzej stawki "rynkowej", za to za dzisiejszy program ustalilismy korzystna cene, dokladnie ustalajac w toku negocjacji dokad jedziemy, ile to kilometrow i paliwa itd. Kiedy zostalismy juz wywiezieni 30 km na polnoc od Angkor, po obejrzeniu pierwszej swiatyni (w czasie ktorej nasz kierowca ewidentnie naradzal sie ze swoimi kolegami po fachu, tak samo uczciwymi jak on), kierowca oswiadczyl nam, ze on nie jedzie do kolejnej swiatyni, bo to za daleko, bo tak sie nie umawialismy, bo musimy dodatkowo zaplacic, jesli on ma jechac, bo to 50 km.. i tak powtarza ta swoja mantre, usmiechajac sie przy tym glupkowato, jak ktos kto jeszcze nie do konca potrafi klamac prosto w oczy (widocznie nie konczyl prawa ;)). Po 1,5 m-ca tych spiewek znamy je na wylot, ale ta byla wyjatkowo bezczelna. Liczyl na to, ze skoro jestesmy 30 km od Angkor bez transportu z powrotem, to oczywiscie mu ulegniemy. Nie docenil nas, a w szczegolnosci Wojtka. Kiedy ja tlumaczylam mu, ze popelnia blad i dobrze wie, o czym wczoraj rozmawialismy, Wojtek chwile siedzial bez slowa w autentycznym szoku, a potem dal niemy sygnal do odwrotu. Krew go zalala na goscia kompletnie, wlasciwie to nawet bylo nam przykro. Oczywiscie nie zaplacilismy mu ani centa. Po chwili juz nas gonil, przekonujac z jeszcze glupsza mina, ze wczoraj nie zrozumial, bo tak szybko mowimy po angielsku i tego typu teksty. Zaskutkowalo dopiero, kiedy przeprosil Wojtka. Nie wiemy, z powodu jakiej to glupoty pomieszanej z chciwoscia to zrobil. Pozbawil sie przy tym naszej sympatii, o to moze mniejsza, ale tez napiwku. Kolejny przyklad to straganiarki. Gonia mnie obwieszona szalami horda, oferujac szal za 3 USD. Mowie tylko krotko "no, thank you" (albo khmerskie:"okon") i ide dalej. Szal jest juz za 2 USD. Okej, ide obejrzec. Ogladam trzy i nie moge wybrac. "Okey, Lady, take three, I make good price for you!" Czekam na te dobra cene i za chwile slysze, ze skoro 3 szale kosztuja 9 dolarow, to moja specjalna cena to 8! A przed chwila cena byla 2 za jeden szal. Wojtek patrzy na moja mine i obwieszcza sprzedawczyni nasladujac tonem jej nawolywania: " ok, lady, now, not good, you made a mistake, no dollars". I tak na kazdym kroku. Wezmy ryz z warzywami. Normalna cena dania 1 USD, zdzierstwo do przyjecia to 2 USD, cena dla kompletnego naiwniaka 3 USD. Pierwsza cena zawsze 3 USD, potem wykonujemy w tyl zwrot i cena spada na poziom zdzierstwa do przyjecia. Taaak. Typowi sa tez znikajacy kierowcy minibusow, majacy ta przykra przypadlosc, ze znikaja razem z minibusem, ktory mial cie gdzies zawiesc :( Jest tez, czego nie bylo w Indiach, spora dawka zlosci, a nawet agresji, jesl ktos zbyt stanowczo nie daje sie oskubac. Ale, mimo ze morale Kmerow nizsze niz Laotanczykow, a nawet Hindusow, i tak nam sie podoba!
*Kolejna sprawa to pidzamy. Kobiety paraduja w nich niczym w dresach, w srodku dnia i w centrum miasta. Sa wiec kobiety w pidzamach na motorach, przy straganach, w sklepach i przy ryzu. Niczym dzienna armia lunatykow. Moda przyszla podobno z Chin, cudem jakims przeskakujac Laos. W odroznieniu od Tajlandii i Laosu sa tez krotkowlose kobiety, a w odroznieniu od Laosu takze kobiety w spodniach.
*Jak sie zorientowaliscie z opisu powyzej, absolutnie tu dewizowo. Platnosc w dolarach, czesci ulamkowe dolara platne w lokalnych realach. Modne sa wylacznie stare dolary, czyli te czarno-biale. Reszta podejrzana, mimo ze pokolorowane, zeby trudniej bylo sfalszowac. Tu sie ewidentnie nie przyjelo. Menu w knajpach dolarowe (jesli jest).
*Wszedzie na slupkach jak znaki drogowe pozawieszane sa tablice partyjne. Typowa tablica partyjna jest sporo wieksza od znaku drogowego, czasem przymocowana do grubych kolumn jako zwienczenie bramy. Zawiera flage Kambodzy i dwa napisy - nazwe partii - po kmersku i po angielsku. Absolutna przewage liczebna ma Kambodzanska Partia Ludowa. Ma tez tablice z wizerunkami przywodcow, rzadziej spotykane, ale w nadzwyczaj lojalnej (przynajmniej pozornie) wiosce byly nawet dwie!

Tyle na dzis, prosze cieplo pomyslec o moim Tacie i (po dodaniu komentarza) mozna juz wpisywac w explorera/firefoxa inny adres :) do napisania z Phnom Penh!

Ps. Ania, trzymamy kciuki i czekamy na wiesci o nowych obywatelach!

niedziela, 17 lutego 2008

kambodza i po drodze

Jestesmy juz w Kambodzy, dokladniej w Siem Reap. Jutro skoro swit wybieramy sie zwiedzac skarb Azji Poludniowo-Wschodniej Angkor Wat. Samo Siem Reap jest krotko mowiac straszne. Las hoteli, kierowcow tuk-tukow, natarczywych naganiaczy wszelkiego rodzaju. Zanim jeszcze autobus zatrzymal sie na dworcu, w okno obok mojego siedzenia tluklo iles piesci wymachujac napisami z nazwami hoteli i reklamami tuk-tukow. Tlum obskoczyl nas na ostatnim stopniu autobusu, pukajac w plecy i po ramionach, wykrzykujac "lady, lady". Pamietajac opowiesci Lukasza i Ewy z Afryki kompletnie nie reagowalismy, wolno posuwajac sie w strone luku bagazowego. Nerwy puscily mi, kiedy jeden z naganiaczy krzyknal "jaaaaaaaaaaaaaaa!" prosto do ucha, zeby odwrocic moja uwage od ulotki innego hotelu. Odpowiedzialam tym samym, dodajac jeszcze kilka decybeli, byl mocno zdziwiony. "Moja zona chciala powiedziec, ze nigdzie z toba nie pojedzie", rzeczowo wyjasnil Wojtek. Tak, poltora dnia w drodze mocno mnie widac zniecierpliwilo :)
W kazdym razie, z Luang Prabang pojechalismy przepelnionym poza pozorne granice mozliwosci autobusem do Phonosavan, ogladac setki kamiennych garnkow rozrzuconych w okolicy.
Towarzyszyli nam przy tym Tobi i Matthias, dwaj weseli Niemcy mieszkajacy tymczasowo w Chinach. spedzilismy z nimi wieczor w knajpce o uroczej nazwie "Crater" chroniac sie przed chlodem i ogrzewajac herbatka z odrobina czegos mocniejszego, bo temperatura w nocy spadla do -5 st. C. W Phonosavan mozna sie tez sporo dowiedziec o "Sekretnej Wojnie", ktora Amerykanie prowadzili w Laosie w latach 1964-73. Aby storpedowac szlak Ho Chi Minha - linie transportowa pomiedzy polnocnym a poludniowym Wietnamem, zrzucono na Laos 2 miliony ton amunicji, ktorej spora czesc ciagle tkwi w ziemi w postaci niewybuchow. Do tej pory powoduje to smierc i kalectwo, podobno jedna trzecia ofiar to dzieci, dla ktorych male okragle "bombies'" wielkosci pileczki tenisowej to doskonala zabawka. Slabo sie robi, kiedy czlowiek patrzy na statystyki wypadkow i zdjecia. Aby nie pozostawiac tak, tragicznego obrazu tego regionu musze dodac, ze w wiosce polozonej kolo 3 grupy garnkow odbyl sie miedzynarodowy mecz fudbolowy na szczycie pomiedzy Lao Champions i Europe Superstars, zakonczony zwycieztwem gospodarzy 4:3. Na nasza obrone musze dodac ze liczba zawodnikow gospodarzy aktywnych na boisku wzrosla w trakcie spotkania z 3 do 7 co pewnie przesadzilo o naszej dramatycznej porazce:).
Niemniej z okazji tego niesamowitego spotkania, dopingiem wspierala gospodarzy polowa wioski, a druzyne z Europy
Z Phonosavan polecielismy (tak! Lao Airlines) do Vientane, lezacej na granicy z Tajlandia stolicy Laosu. Chyba tam najlepiej widac, ze w porze suchej Mekong plynie na pol gwizdka. Olbrzymie koryto rzeki zamienilo sie w polowie w plaze, choc wciaz widok rzeki jest imponujacy. Pospacerowlismy kilka godzin i.. postanowilismy jechac dalej na poludnie. Warta wspomnienia jest ogromna ozdobna budowla - laotanski luk triumfalny, a wlasciwie zamontowana na niej tablica, z takim to oficjalnym opisem: "Z bliska budowla robi jeszcze gorsze wrazenie, wyglada jak betonowy potwor."
Rozbrajajaca szczerosc. Niedaleko zlokalizowany jest jeszcze jeden betonowy potwor - amerykanska ambasada, najwyrazniej w wiecznym stanie oblezenia. Ulice, przy ktorej jest polozona, zamieniono w betonowy tunel z ciezka metalowa brama. Ugh.. W Vientane dowiedzielismy sie takze, jak daleko mozna posunac sie w eksploatacji tuk-tuka (wtedy nie wiedzielismy jeszcze, ze ten trend w motoryzacji bedzie sie poglebial im dalej na poludnie, osiagajac apogeum pomiedzy Kratie a Kapong Cham w Kambodzy :)). Ten, ktorym jechalismy na dworzec autobusowy, doslownie ledwo zipial. Kierowca nadrabial mina i wesoloscia, ktora graniczyla z lekkim upojeniem (a moze nawet nie tylko graniczyla). Za wszelka cene unikl zatrzymywania sie na czerwonym swietle, poniewaz oznaczalo to koniecznosc ruszania z miejsca. Innymi slowy, dobra minute tkwienia w bezruchu, w czasie ktorej silnik tuk-tuka wydawal z siebie potezne glosy agonii, a kierowca nerwowo naciskal pedal, a raczej to, co z niego zostalo. Troche jakby ruszal z trojki (co znowu nie jest takie bardzo niemozliwe ;), co moge przyznac, poki Bromba pije Angkor Beer za pol dolara). Kiedy juz wydawalo sie, ze dojezdzamy do celu, wylaczyl silnik, odpowiadajac na nasze pytajace spojrzenia lakonicznym: "my tuk-tuk very hot!".
Z Vientane pojechalismy do Pakse, a stamtad do Champasak.
Uroczy prom przez Mekong
W Champasak wybralismy sie na sypatyczna przejazdzke rowerowa w zdluz Mekongu do kompleksu swiatyn z 6-8 wieku z okresu krolestwa Chenla, z ktorego pod koniec 8 wieku wylonil sie lokalny hegemon w postaci krolestwa Angkor, ktore pelnilo te role do konca 14 wieku, kiedy zostalo rozparcelowane przerz sasiadow (w szczegolnosci tych z za zachodniej granicy). Tyle rysu historycznego. Po drodze mijalismy lokalne wioski,
pola ryzowe, swiezo obsadzone ryzem i porazajace nasze oczy soczysta zielenia.
Kompleks swiatyn zrobil na nas niesamowite wrazenie, swiatynie polozone na zboczu gory na kilku tarasach.
Najnizszy przeznaczony byl dla zwyklych wiernych, a dostep do kolejnych byl coraz bardziej graniczony, wstep do najwyzej polozonej swiatyni, w ktorej ciagle pod metalowym daszkiem - to chyba wspolczesna laotanska konstrukcja:) znajduje sie postac buddy do ktrorego przychodza modlic sie wierni, mieli wylacznie najwazniejsi mnisi i krol (tak przynajmniej twierdzi lonely planet). Do swiatyn wchodzi sie po bardzo stromych, rozpadajacych sie ze wzgledu na wiek schodach otoczonych szpalerem bezlistnych drzew, ktore na koncu galazek maja biale kwiatki - niesamowity widok.
W drodze powrotenj z Champasak, w celu uczczenia amerykanskiego swieta sw. Walentego wybralismy sie na "romantyczny" obiad w lokalnej restauracji. Widac swiety nam sprzyjal bo jedzenie okazalo sie najlepsze i najtansze z tego co dotychczas jeslismy w azji poludniowo wschodniej. Maly Mongol spozywal lokalna warjacje na temat pad thai i popijal szejkiem bananowo papajowym, Bromba natomiast zamowil "Chicken noodle soup", ktora podawana byla w miseczce wielkosci malego wiadra:) i "sweet and sour chicken" - pychota. Szczegolnie kurczak w sosie slodko kwasnym, bardzo prosto przyzadzony: kurczaczek podsmazony z warzywami (marchewka, cebulka, ogorek, papryka, zielone chili (to chbya wszystkie)) i polany sosikiem, ktorego skladu niestety nie znamy, a wydaje sie ze stanowil clue calego dania. Wszystko zapijane lokalnym piwe o uroczej nazwie Lao:) W drodze powrotenej Maly Mongol w celu zaspokojenia potrzeby deseru nabyl swiezego ananasa, ktorego Bromba pozniej pieczolowicie obieral. Ja niepozostajac w tyle, kupilem malego arbuzika, ktorego zmeczylem nastepnego dnia na sniadanie:) Z Champasak zrobilismy szybki wypad na Don Det jedna z 4000 tysieczy wysp polozonych na Mekongu na granicy z Kambodza w rejonie zwanym Sipandon. Wysepka urocza, zamieszkalismy w drewnianej chatce na brzegu Mekongu, wynajelismy ulubione rowerki za calego dolara za dzien (zdzierstwo) i pojechalismy ogladac wodospad, ktory okazal sie duzym przelomem, i slodkowodne delfiny.
Widoki niesamowite, ja nie czje sie na silach, a Maly Mongol po spalaszowaniu kurczaka z frytkami i salatka nie ma ochoty, wiec niech nasze nieudolne zdjecia oddadza przynajmniej czesc klimatu.
Sipandon oposcilismy nastepnego dnia rano, po obejrzeniu wschodu slonca nad Mekongiem i spalaszowaniu swiezego ananasa (zgadnijcie kto byl inspiratorem, a kto obieraczem:)), i po 1,5 dnia podrozy oraz wielokrotnej zmianie srodka transportu, dotarlismy tak jak juz to stalo na poczatku posta do Siem Reap. Jutro czeka nas glowna atrakcja Kambodzy, a pozniej do Phnom Penh.

Mala aktualizacja, po problemach technicznych z publikacja posta. Dzisiaj bylismy w Angkor ogladac swiatynie. Pobudka o chorej nawet jak dla nas 4:30 rano. Po krotkiej probie jazdy na rowerach, ktore ulegly dezintegracji po przejechaniu ok 500m przerzucilismy sie na tuktuka:) Angkor o swicie i nie tylko robi niesamowite wrazenie, pomimo 12 godzin spedzonych na zwiedzaniu najrozmaitszych swiatyn, ciagle nie mamy dosc, jutro czesc dalsza (chociaz poczatkowo planowalismy poprzestac na 1 dniu zwiedzania). Wieczorami fundujemy sobie obowiazkowy masaz stop po calodziennym maszerowaniu. Pozniej kolacyjka, jedzenie tutaj jest rewelacyjne, samzone warzywa, curry, zupy slodko-kwasne i oczywiscie obowiazkowy nieziemski ryz. Maly Mongol okrasza wieczory pysznymi szejkami owocowymi i oczywiscie szkalneczka czegos mocniejszego w czym mu chetnie towarzysze. Tyle na dzisiaj, jutro znowu pobudka przed 5, na opis wrazen ze swiatyn musicie poczekac na Malego Mongola, ja nie czuje sie na silach, zeby wyrazic slowami to co widzielismy, a zdjec tu uplowdowac sie ze wzgledu na zolwie lacze (Zolwiu bez obrazy) nie da.

niedziela, 10 lutego 2008

Maly Mongol zyje!

Nie powiem, zeby pelnia zycia, ale jakos sie trzymam. Musialam nadrobic czytanie bloga i wyznam szczerze, ze zdjecie naszego posilku z trekkingu przyprawilo mnie o drgawki. Ewidentnie plony pol ryzowych, owoce lasu i wszelkich innych laotanskich zagonow nie bardzo odpowiadaja zoladkowi Malego Mongola - widac powinnam przejsc na kumys i baranine :) Jak pisze Bromba, smakowalo dobrze, ale jednak moja pokarmowa podswiadomosc takich wynalazkow nie scierpiala. Za rada Mamy, ide na szklaneczke czegos mocniejszego (Bromba zgodzil sie mi towarzyszyc:)).
Ale najpierw kilka jeszcze szczegolow z trekkingu:
Dla polnocnych Laotanczykow i czlonkow gorskich plemion las, obok pol ryzowych, to podstawowe zrodlo aprowizacji. Na szlaku probowalismy kwasnych owocow, lisci, pedow bambusa. Dla kobiet tuz po porodzie (Ewa, Gabrysia, Ania Cz. i Malgosia, a niedlugo tez Ania P., Ania P.-K., Edyta i Dorota! (tyle wiemy..)) szczegolnie zalecane jest jedzenie suszonych grudek ziemi (sic) z jam wykopywanych w lesie. Ze wzgledu na czerwony kolor ziemi i wytlumaczenie przewodnika, ze to dobrze robi na krew, podejrzewamy, ze chodzi o uzupelnianie zelaza. W lesie tez prawdziwa perfumeria: piekne zapachy kory drzewa cytrynowego, pieprzowego i kwiatow, ktorych nie potrafie nazwac. A propos kwiatow, jest tez lokalne lekarstwo na malarie - pomaranczowe kwiatki, ktorych wywar powinno pic sie w duzych ilosciach przez tydzien. Wolalabym nie sprawdzac, czy jest skuteczny :)
Chyba, ze lekarstwo wspoldzialac musi z Duchem... Czlonkowie plemion wierza w Duchy, "Spirits" jak okreslal to nasz przewodnik. W wioskach sa dla nich specjalne "oltarze" - wyglada to jak waska bramka, mniej wiecej wysokosci czlowieka. Na czterech dlugich, cienkich, pionowych galazkach opiera sie kilka poziomych (duzo juz krotszych). Czestym widokiem jest rozciagniety na poziomych galazkach wypatroszony szczeniak, czasem glowa innego malego zwierzecia, obok tego rozety splecione z wysuszonych pasm lisci palmowych. To ofiara dla Ducha. Przy bramkach czlonkowie plemiona zostawiaja tez drobne ilosci jedzenia (nb podobnie jak to sie dzieje przed posagami Buddy w swiatyniach Laotanczykow czy Tajow). Kazda wioska ma swojego "wodza od Duchow", ktorego zadaniem jest wznoszenie takich miejsc ofiary czy oltarzy. Brombe przed chorobami chronic moze wlasnie swiezo zawiazana znajmosc z takim szamanem, przypieczetowana poranna dawka "Akha whisky" w domu tego goscinnego czlowieka. Bromba wypil dwa kieliszki, a sam szaman w ramach dobrego przykladu (prolog) i oblaskawienia duchow (epilog) - cztery.
W wioskach mnostwo dzieciakow. Witaly nas okrzykami "sabadi, ja mu ma!", czyli "czesc" w wersji laotanskiej i akha. Odpowiadalismy tak samo, ale do przelamania niesmialosci potrzebne bylo jeszcze powolne dreptanie coraz blizej siebie i przygladanie sie sobie nawzajem. Na koniec z rozbawieniem ogladaly swoje wlasne zdjecia na malym ekraniku aparatu, albo wlaczaly nas do zabawy w podrzucanie plastikowych butelek. Najciezej bylo przekonac je do pokazania podrecznikow (w tych wioskach, gdzie byla szkola) - widac edukacja zabija naturalna serdecznosc i ciekawosc.
"Atrakcja" ostatniego dnia bylo tez swiniobicie. Oprocz zwyklego piania kogutow obudzil mnie przerazliwy kwik i pomyslalam, ze jednej swini mniej. Moje przypuszczenia sie potwierdzily i z godzine pozniej Bromba dokumentowal juz podzial miesa pomiedzy mieszkancow wioski, zeby jeszcze chwile pozniej opic cala sprawe z szamanem.
Tyle pamietam, po powrocie obiecujemy wiecej zdjec z wiosek plemion, a przy zdjeciach jak zwykle pewnie wiecej opowiesci. Dzisiaj zwiedzamy Luang Prabang, jutro zaplanowana na dzis wczesna pobudka, zeby obejrzec darowanie jedzenia mnichom, potem wyprawa do jaskini z wizerunkami Buddy i do wodospadu, a we wtorek ruszamy do Phonosavan.

sobota, 9 lutego 2008

Luang Prabang

Dzisiaj krotko, bo podroz nas zmeczyla, jechalismy z Luang Namtha ok 9 godzin, czyli z zawrotna prednoscia 33 km/h. Trasa bardzo malownicza, wiodaca zboczami gor, dolinami strumieni i rzek. Widoki i kolory niesamowite, glownie rozne odcienie zieleni, w tym bardzo swieza i soczysta zielen pol ryzowych.
Na miejscu czekala nas niezla niespodzianka w postaci pelnych hosteli, odwiedzilismy pewnie ze 20 za nim znalezlismy miejsce do spania. Ceny rowniez calkiem europejskie, co w czesci podroznikow wzbudza niemala frustracje, my znalezlismy hostel za 15 USD za noc co wydaje sie majatkiem w porownaniu z 3-5 dolarami placonymi dotychczas. Jeden z napotkanych bacxkpackersow rozwazal nawet nocowanie nad brzegiem Mekongu, lub w klasztorze buddyjskich mnichow. Maly Mongol opadl kompletnie z sil, szczegolnie ze ostatnia noc cierpial z powodu zatrucia pokarmowego i po kolacji, sympatyczna knajpka serwujaca gorace kanapki z bagietki, powedrowal w objecia Morfeusza. Jutro od rana zaczynamy zwiedzanie. Sprobujemy samym switem spotkac mnichow zbierajacych jedzenie.
W Laosie nasze zegary ponownie przestawiaja sie na czas naturalny, wstajemy przed switem i chodzimy spac prawie z kurami. W czasie trekingu, o czym zapomnielismy wspomniec budzil nas naturalny, najbardziej upierdliwy z mozliwych, budzik czyli pianie kogutow:) W miastach musimy korzystac z bardziej przyziemej metody w postaci budzika.

piątek, 8 lutego 2008

Szlakiem Akha

Zaczelo sie od granicy tajsko - laotanskiej, czyli przeprawy przez mekong, granica w tym miejscu to sprawa bardzo umowna, bo baraki z jednej i z drugiej strony nie wskazywaly na zbyt mocno zinstytucjonalizowana panstwowosc, lodka ktora przeprawialismy sie przez rzeke tez raczej mocno prywatna, cikawe po kotrej stronie byla zarejestrowana:) Pozniej byla droga skaldajaca sie w calosci z zakretow, zjazdow, podjazdow i ewentualnie dziur, chociaz jej stan byl zadziwiajaco dobry. Niestety ten rolercoster sopwodowal u jednego z lokalnych wspoltowarzyszy podrozy chorobe lokomocyjna co dodatkowo wydluzylo nasza podroz o przymusowe przystanki. Po drodze Maly Mongol zobaczyl chodzace luzem, tak jak w Indiach, krowy i odrazu zapalal goraca miloscia do Laosu. Z busa wyskoczylismy zgodnie z planem, ale tez w trosce o tresc naszych zoladkow w Vieng Phoukha.
MM: Ja chcialam od razu pisac o naszym trekkingu szlakiem Akha, a tu Bromba wszystko ze szczegolami. Niech bedzie i tak, choc widze, ze laskawie paru szczegolow z minibusa oszczedzil :) Ale ad rem: Vieng Phoukha bardzo nam sie spodobala, lezy jeszcze poza glownym turystycznym szlakiem, wiec jest ciagle jeszcze czarujaca, autentyczna laotanska wioska, z malym zadaszonym placem handlowym w srodku. Za nim jeszcze slonce na dobre rozswietli dzien (w Vieng Phoukha nastepuje to dopiero okolo 10-11, kiedy powietrze ogrzeje sie na tyle, ze zalegajace po nocy w dolinach chmury sie rozejda - Bromba ma na to jakies wytlumaczenie o czasteczkach i absorbcji powietrza, ale wam daruje, wystarczy, ze ja wysluchalam..), na rynku juz tloczno, sa grilowane szczury na patykach, nieznane nam owoce lasu (ku rozbawieniu sprzedawczyn sprobowalam jeden taki owoc, kwasny jak diabli!), smazone banany i slodkie ziemniaki.
Ale najlepszy byl trekking! Oprocz chodzenia po gorkach, najbardziej przypominajacych nam Bieszczady, sa niezapomniane spotkania z plemionami Lahu, Khamu, Mong i Akha, ktore zamieszkuja wioski, do ktorych prowadzili nas waskimi sciezkami nasi dwaj przewodnicy. To moze znowu pismem obrazkowym?


Dla milosnikow kulinariow: jedzenie przygotowywane przez naszych laotanskich przewodnikow, chociaz bardzo proste, po znacznym wysilku smakowalo wybornie. Skaldalo sie glownie z ryzu, makaronu, bananow, jajek, lokalnej zieleniny, ale rowniez bambusa, lodyg bananowca, domowego chili i innych przysmakow, na deser serwowano nam slodki ryz (pyszne), czyli ryz pomieszany z mleczkiem kokosowym, wiorkami kokosowymi i innymi dodatkami. Wszystko serwowan na ziemi na lisciach bambusowca.

Sam treking to niesamowite widoki, gilniaste sciezki, kapiele i przeprawy przez strumienie, szalenie bujna roslinnosc, lasy bambusowe, palace slonce i hektolitry potu. Ogolnie rzecz biorac fnatastycznie:)





A przy okazji gratulacje swiezo upieczonych rodzicow:) mamy nadzieje ze mama i malenstwo czuja sie dobrze

poniedziałek, 4 lutego 2008

Chang Mai pismem obrazkowym

Maly mongol nalegal, bym teraz ja napisal cos na blogu, nie moge znalezc w sobie wystarczajaco duzo weny by stworzyc jakis sensowny tekst, postanowilem powrocic do czasow prehistorycznych i skorzystac ze sprawdzonej techniki komunikacji w postaci pisma obrazkowego.
Pomimo moich usilnych prob zonka jest ciagle nie pokorna i zostanie w pozycji poziomej, niestety w starciu wojtas windows vista wynik 0:1.
A teraz obiecane obrazki z chang mai

Wat Phra Singh z 1345 , doskonaly przykalad architektury z okresu krolestwa Lanna
Figura przy wejsciu do swiatyni Wat Phra Singh
Wat Chiang Man, najstarsza swiatynia zbudowana w 1296 roku, przez zalozyciela Chiang Mai, krola Mengrai. W srodku zajduja sie dwie male postacie Buddy z tamtego okresu, jedna z nich wykonana z krysztalu

Wnetrze swiatyni Wat Phra Singh

Odkrycie tajskiego nalesnika czyli roti, ciniutkie ciasto podsmarzane na goracej blasze, wypelnione bananem zmieszanym z jajkiem, polany lukrem i posypanycukr, plus jeszcze inne niezidentyfikowane dodatki - po prostu pyszne. Na potwierdzenie tego oddkrycia Bromby chcialbym dodac ze Maly Mongol spedzil reszte wieczoru w poszukiwaniu kolejnego punktu serwujacego te przysmaki, niestety bez powodzenia. Musial sie wiec obejsc smakiem tych kilku kawalkow skradzionych z brombowego styropianowego talerza:)
Poniewaz publika domaagla sie opisow jedzenia, Bromba nie baczac na swoja linie testowal wszelkie wynalazki serwowane na ulicy:) niektore juz wszesniej znane, probowane i lubiane tak jak pad thai w wersji wegetarianskiej, makaron sojowy z wzrzywami i kielkami sojowymi, posypany zmielonymi orzeszkami ziemnymi lub nerkowca i polany sosem sojowym.


Dla koneserow suszone kalamarnice podgrzewane na grilu zrobionym z wiadra. Malymogol skradl gryza i powiedzial, ze slone, o wiecej nie prosil widac caly czas myslal o roti z bananem i jajkiem:)
los sie do nach usmiechnal, trafilismy do Chang Mai na koniec 3 dniowego festiwalu kwiatowego, wzdluz jednej uli z na odcinku ok 250 metrow rozstawione byly stoiska handlarzy kwiatow, a na ulicy platformy z roznymi figurami stworzonymi z kwiatow, niektore z nich zupelnie niesamowite. Poniewaz Bromba nie posiada zdolnosci literackich Malego Mongola, pozwoli wam delektowac sie zachowanymi obrazami i dopowiedziec reszte wyobrazni.


W polnocno-zachodniej czesci festiwalubylo stoisko fanatykow drzewek bonsai, niektore z nich zupelnie niesamowite. Rafal, nie wiem czy Lukasz nie powinien nawiazac z nimi kontaktu:)
OK, mam nadzieje ze napasliscie oczy, my musimy juz zmykac bo za chwile odjezdza nasz transport do Luang Nam Pha. Chociaz kupilismy bilety do konca trasy postaramy sie wyskoczyc w Vieng Phoukha, bo sa tam lepsze trekingi. Ci z was ktorzy odwiedzili adres zamieszczony w poprzedniem poscie z pewnoscia przyznaja nam racje.