piątek, 29 lutego 2008

Zimno!

Powiecie, ze nareszcie poczulismy smak zimy! Wlasciwie jesieni, bo leje i niebo niemilosiernie szare, ciezkie i grube jak wielka babcina pierzyna. Nie spodziewalismy sie wlasciwie niczego innego, ale zawsze jest jakas mala nadzieja, ze chociaz na chwile zaswieci slonce. Podobno Dolny Slask w zeszly weekend byl goracy (16 st.!). No nic, tu pewnie 10 st. Hoi An bylo zapowiedzia takiej pogody, ale kolorowe swiatla chinskich lamp, litry wietnamskiej zielonej herbaty i nasze kurteczki prosto spod igly wietnamskich krawcow dodawaly nam ciepla. Ale Hue od poczatku straszne. Autobus wlokl sie po mokrej jezdni, niechetnie ustepujac pola ciezarowkom, motocyklistom, rowerzystom. Wzdluz drogi niesamowita liczba szkol z dzieciakami wysypujacymi sie przez brame prosto na jezdnie. Jak gromady kolorowych mini-namiotow (wszystcy tu nosza kolorowe peleryny przeciwdeszczowe zakrywajace ich od stop do glow). Szarosc nie zdolala jednak przycmic zieleni pol ryzowych ciagnacych sie wzdluz drogi, gdzie tylko pojawial sie kawalek plaskiego terenu. Pola ryzowe wyparly w pewnym momencie nawet plaze nad Morzem Poludniowochinskim, tworzac bardzo malowniczy widok: pas pol ryzowych pocietych w kwadraty i prostokaty przez groble i kanaly, na koncu wiekszy wal i za nim od razu morze, ze zmoknietymi, dlugimi lodziami, ktore pozbawione jakiejkolwiek ludzkiej dzialalnosci leniwie kolysaly sie na wodzie. Nawet morze w strone Hue wydawalo sie stawac coraz bardziej leniwe, potezne i spienione miedzy Hoi An i Da Nang, cichlo i wygladzalo sie, coraz bardziej zlewajac sie z niebiem w jedna nieruchoma plame.
Hue jest miastem cesarskim. Jak glosi przewodnik miastem palacy, pagod i grobowcow. Przy tej pogodzie bardziej przydalby sie lunapark i kilka ogrzewanych knajp z wygodnymi kanapami i grzanym winem (oczywiscie nie zastalismy niczego z wyzej wymienionych), takich wroclawskich Artzatow (zanim zmienili tam tapicerke na wrzaskliwy zoltozielony i zniknal ulubiony kelner o ogromenj posturze i miekkim, glebokim glosie).
Tak wiec Hue przebieglismy. W deszczu, rosnacej zlosci i glodzie (raczej odwrotna kolejnosc), ja dodatkowo w przemoczonych kompletnie butach (buty juz dalej nie jada). Polecana przez Lonely Planet knajpa okazala sie kompletnym nieporozumieniem, zaproponowano nam zestaw za astronomiczna jak na Wietnam cene 10 USD. Byla to w dodatku propozycja zerojedynkowa, bo nic innego zamowic sie nie dalo, a pani lokalnym zwyczajem obrazila sie i rozgniewala w odpowiedzi na pytanie o przyczyne tak skapego wyboru. Uczuleni na rozkazy, postanowilismy raczej pasc na pysk niz poddac sie takim warunkom. Na szczescie na rogu byl sklep-gablota z pysznymi bagietkami z lokalnym nadzieniem (mieso, mieso, mieso, wodorosty i chili - pycha) za 30 centow jedna. Kompleks palacowy piekny, ale po obejrzeniu przez nas glownej sali, pawilonow dla mandarynow (brzmi jak opis portowych magazynow, przepraszam) i swiatyni, musial polec w walce z moim mokrym butem i Wojtka narastajacym przeziebieniem. Za dwie godziny mamy lot do Hanoi (kupno biletu bylo pierwsza rzecza jaka tu zrobilismy po znalezieniu noclegu), czyli jeszcze dalej na polnoc :)

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

czyli miejsca polecane przez lonely planet nie za bardzo? swoja droga 'babcina pierzyne' przeczytalam jako 'bociania pierzyne'... i mysle sobie 'alez ta kasia (bo chyba nie bromba) ma poetyckie porownania" :-) ubierajcie sie cieplo. olgita.

Anonimowy pisze...

Dobrze zobaczyć Wojtka całego, zdrowego i uśmiechniętego. Domagamy się także zdjęcia Kasi. Nam udało się znaleźć kawałek zimy w Tatrach. Wasz przydział oscypków zgodnie podzieliliśmy pomiędzy...nas i Witka:-)
W niedzielę rusza kolejna edycja Tańczących fortepianów. Start o 20.00. Wracajcie!
sąsiadeczka i sąsiadeczek