sobota, 30 października 2010

warszawskie dodatki

warszawa przywitała nas chmurami i chłodem, to byl maly szok dla organizmy przyzwyczajonego do ciągłej temperatury w okolicach 30 stopni. na cale szczescie na lotnisku czekały na nas kasia z justyna.
wracajac jeszcze do podrozy, usłyszałem kilka pochwal odnośnie mojej pisaniny i wyrzut ze nie moge przecież tak porzucić bloga, bez zakończenia, i bez zdjęć. w związku z tym pojawia sie to male uzupelnienie, i kilka zdjec tez sie pojawi
ale po kolei, pod koniec zwiedzalismy z huberterm cienga de zapata, rejon bagienny w centralnej kubie, o 7 rano przyjeżdża po nas umowiony kierowca w starej ladzie koloru czerwonego, mkniemy pozniej przez plantacje trzciny cukrowej do zatoki świń gdzie jest male muzeum, mozna w nim poogladac sprzet wojskowy agresorow, oraz bohaterskich obroncow kuby, generalnie jakby to kaska okreslila, ale to zalosne. Idziemy wyjrzec tez na plaże, dostepu do ktorej broni hotel zbudowany dla dewizowych turystow:)

i dalej na bagna, nasz kierowca przewodnik proponuje ze zawiezie nas do guama, wioski centrum turystycznego, ktore ma byc bardzo urokliwe, tak przynajmniej mowia wszyscy spotkani kubanczycy, a jesli tak mowia to jedziemy. Guama okazala sie rzeczywiscie centrum turystycznym z malym zoo, zolwie i ryby ledwie chlapiace ogonami, bo akurat jest pora czyszczenia ich basenu, wiec pan spuscil owde i zbiera nagromadzony szlam guma na kiju, jak mu ktoras rybka zablisko przykica, albo zolwik podpelznie, to bach go guma do wodyJ w zoo mieli jeszcze pare innych zwierzakow ale najwieksza radosc sprawila nam zagroda z krokodylami, niektore calkiem pokazne.

Zoo zwiedzamy w tak zwanym w miedzyczasie oczekiwania na logke, ktora zawiezie nas do wioski indian, oczywiscie zwiedzanie zajelo nam krocej niz kubanskie „10 minut” za ktore miala sie pojawic nasza lodka, hubert zaczyna sie wsciekac ze jak to przeciez miala byc za 10 minut.... ostatecznie pakuja nas na motorowke, na ktora dosiada sie grupa ok 15 polakow, ktorzy wlasnie przyjechali zorganizowana wycieczka autobusem, po mniej wiecej 30 sekundach mamy ich dosc, w szczegolnosci ogolnych zachwytow w stylu, gluchego telefonu, obserwujemy ptaki wskazywane przez przewodnika, a tu o patrzcie, orzel, orzel, zel, wyzel,....czy nikt panstwu nie powiedzial ze jak sie obserwuje ptaki to nalezy zachowywac sie mozliwie cicho? Mimo wszystko plyniemy a wlascicie lecimy bo nasza ludka slizga sie po falach do wioski indian, wraz ze wzrostem predkosci rosnie w polskim narodzie odpowiedzialnosc, grupa zaczyna sie glosno zastanawiac czy powinnismy tak szybko plynac, a jak juz plyniemy czy nie powinni nam rozdac kapokow, a jak nie rozdaja, to czy ... i tak sobie dywaguja, wioska indianska okazuje sie kompletna klapa – kilka chat przerobionych na sklepy z pamiątkami, jedna na bar, kilka plastikowych figur indian przy codziennych pracach, tracimy 45 minut, hubert wsciekly

Ostatecznie udaj nam sie pojechac do parku, poogladac, czaple, flamingi, orly, ryby, kraby i inne kreatury, jest fajnie, jest dziko i nie ma turystow, przy okazji lapiemy gume i musimy zespolowym wysilkiem wymienic kolo. Hubert w koncu zadowolony, na zakonczenie dnia wybieramy sie na plaze na obiad, plywanie w morzu i ostateni opalanie,

Pozniej juz tylko hawana i wylot do warszawy

Jeszcze mala dygresja, zastanawialem sie co puszczaja w kubanskiej telewizji i jak dziala lokalna propaganda, generalnie w telewizji dominuja takie same szmirowate seriale, opery mydlane jak wszedzie indziej, natomiast wiadomosci, ktore obejrzalem czekajac na autobus byly majstersztykiem, pokazywane byly tylko biedniejsze od kuby kraje, a wiec mielismy afryke, indie, jakie kraiki z ameryki pld./ karaibow, wszedzie nieszczęście ludzkie, spiker mowil cos o bratnie pomocy i wysyłanych lekarzach, majstersztyk, naprawdę

A teraz garsc obiecanych zdjec














cienga de zapata,




















hubert z malym aligatorem, na cale szczescie byl troche apatyczny, aligator nie hubert oczywiscie













cienfuegos, willa w stylu mauretanskim













cienfuegos, widok na plac z casa de la cultura, chwile przed burza













cienfuegos, oprawianie wieprzka na ulicy













varadero, plaza













matanzas, portret che na lokalnym rynku













dolina vinales













hawana, motoryksze



















trynidad, siesta




















hawana, moda ulicy

hawana, przyklad nieszczesliwej inwestycji, hotel habana libre zostal oddany do użytku w 1958 roku, 1 stycznia 1959 do hawany wmaszerowal fidel



trinidad



santiago de cuba


moj kolega carlos, wbrew pozorom nie kibicuje legii, tylko pokozuje znaczek libertad



santiago de cuba, casa de la cultura


santiago de cuba, ulica


santiago de cuba, ulica

piątek, 22 października 2010

casa de la cultura benjamin duarte

dzisiaj kolo poludnia dotarlismy z hubertem do cienfuegos, sredniej wielkosci miasta polozonego na poludniowym wybrzezu w centralnej kubie, troche na wschod od zatoki swin.


miasto bardzo podobne do pozostalych kubanskich, pociete w amerykanskim stylu ulicami i alejami w rowna siatke, centralnym punktem jest rynek ze statula jose marti, katedra, i palacio de gobernio. w zachodniej czesci placu-parku jose marti, znajduje sie fantastyczny budynek casa de la cultura pochodzacy z poczatku XX wieku, ktory do rewolucji znany byl jako palacio de ferrer. z tarasu na dachu budynku mozna podziwiac cienfuegos, zatoke i okolice. z zewnatrz budynek juz odnowiany robi imponujace wrazenie, bogatozdobiona eklektyczna pastelowo niebieska fasada, wykonczona bilymi gzymsami, natomiast srodek chbya jest dopiero przygotowywany do renowacji, co sprawia niesamowite wrazenie. Marmurowe schdy i porecz, w niektorych miejscach wybrakowane, fantastyczne mozaiki na podlogach, wysokie pokoje, powykrecana stolarka okienna, wiszace z sufitu kable elektryczne, wszystko to okraszone drobnymi kupkami smieci i gruzu, jakimis starymi socjalistycznymi krzeslami i stolami powrzucanymi w te palacowe pokoje, w jednym, z nich mocno zdezolowany fortepian....troche straszne troche smieszne, stroz na dole poinformowal nas po wizycie ze przygotowuja sie do renowacji.


pokrecilismy sie troche po miescie, zjedlismy obiad i ruszylismy w strone cmentarza z XIX wieku ktory znajduje sie na brzegu zatoki, w jednej z bocznych uliczek bylismy swiadkami tradycyjnego obrzedu oprawiania swiniaka, a ze w momencie gdy zaczelismy robic zdjecia, roszalala sie mala burza, zabawilismy na dluzej, ogladajac proces pozbawiania zwlok szczeciny, i przy okazji dowiedzielismy sie ze to jeden zmieszkancow z ulicy przyjechal na troche do domu, wiec przygotowuje impreze dla przyjaciol i sasiadow, i wieprzek bedzie jego punktem kulminacyjnym, i tym sposobem patrzylismy na zwloki, oprawiane przez 4 mlodych chlopakow ktorzy za pomoca noza, maszynki jednorazowej, cegly i wrzatku z ogniska rozpalonego na srodku ulicy probuja pozbawic wieprzka szczeciny...:) patroszyc zabrali go juz w inne miejsce...

el conductor loco, suplement,

musze zwrocici honor hubertowi, ktory w ramach rehabilitacji za swoje spanie w samochodzie, zdecydowal sie w matanzas spac na materacu w nogach lozka. obudzily mnie jego przeklenstwa, okazalo sie ze przeciekala rura w lazience przecieka i hubert obudzil sie w kaluzy wody...

wczorajszy dzien spedzilismy w veradero, to taki kubanski odpowiednik cancun, chociaz zdecydowanie przyjemniejszy, bardziej kameralny, i nie tak bardzo zanieczyszczony przez amerykanskich turystow, dzien uplywal nam na opalaniu, plywaniu w lazurowym morzu, piciu rumu, czytaniu ksiazek i gazet, oraz spacerach wzdluz plazy, po jednym z nich z delikatnym przerazeniem stwierdzilismy ze brakuje naszych lezakow a wraz z nimi recznikow, ksiazek, plecakow, z kluczami do pokoi, komorkami etc. po chwili nerwowego poszukiwania postanowilismy zapytac w naszym chotelu czy przypakiem nie wiedza kto jest wlascicielem lezakow nieopodal na plazy, ostatecznie tu kazda dzialalnosc gospodarcza jest licencjonowana, jakiez bylo nasze zdziwienie gdy okazalo sie ze caly nasz dobytek szybciej dotarl do hotelu niz wlasciciele i grzecznie czeka w przechowalni bagazu.

wieczorkiem wybralismy sie na rekonesans polwyspu z lokalnym taksowkarzem ktory z duzym zachwytem opisywal nam wszystkie mijane po drodze kurorty all inclusive, pozniej kolacja, cygaro, wieczorna porcja mojito, oraz podziwianie wystepow lokalnych artystow (i tak najlepiej tanczylo 2 lokalnych chlopakow ktorzy bawili sie na ulicy)

jutro wyjhazd do ciego de zapata, po drodze rzut oka na zatoke swin (swoja droga nie mozna bylo wybrac lepszego miejsca jesli chodzi o nazwe dla operacji przeprowadzonej przez CIA w 1961 roku:)) i wizyta w dzungli, mam nadzieje ze komary nas nie zjedza

środa, 20 października 2010

El conductor loco

na poczatek serdecznie dziekuje za zyczenia.
urodziny spedzilismy z hubertem na plazy w maria la gorda, poludniowo zachodni kraniec kuby. piekne miejsce troche jak z reklamy bounty. maly hotel cale 50 pokoi rozsianych po osroduku, pozatym nic, no moze poza wielka zgraja kotow krecoacych i zebrzacych w kolo. jeden zn ich byl tak bezczelny ze zwinal mi pieczone udko kurczaka wprost z taleza, rudy skubaniec. chyba znowu zaczynam palac niechecia do kotow, sorry vincent, starales sie. maria lagorda to raj dla nurkow, niestety ani ja ani huber nie zabralismy swoich certyfikatow wiec z nurow nici, bedzie trzeba przyjechac jeszcze raz, wlasnie poto zeby obejrzec wszystkie podwodne jaskinie, doliny porosniete koralem i obejrzec te fantastyczne lawice ryb, przy okazji mozna sie pogrzec na bialej plazy pod palmami kokosowymi w piekacym sloncu oraz zaznac luksusu w wydaniu kubanskim, czyli taki semi inclusive na plastikowych stolikach i krzeselkach..., mimo wszystko staraja sie.

Do maria la gorda trafilismy z Vinales, malej miejscowosci polozonej w zachodniej czesci kuby, troche na polnoc od pinal del rio. Region znany jest z plantacji tytoniu i doliny vinales. miateczko malutkie, wlasciwie taka wieksza wies, przewodnik pisze ze mieszka tam 14 tysiecy ludzi, mozliwe biorac pod uwage ze tutaj cale rodziny mieszkaja stloczone w domkach majacych 2 pokoje i kuchnie (z czego jeden pokoj wynajmuja turystom). Domki schludne, zadbane, w wiekszosci pomalowane w pastelowe kolory, starsze z 2 spadowym dachem krytym albo dachowko (zamozni), albo eternitem albo liscmi palmowymi. domki budowane sa na planie prostokoat, frontem do ulicy, od ktrorej odgradza zazwyczaj skrawek zadbanego ogrodka, z rowno przycieta trawa, kwiatami i krzewamia. Z przodu zadaszona weranda, podparta obowiazkowo na 3 lub 4 kolumnach. te lokumny swoja droga to chyba historia kuby i mozna w oparciu o nie napisac lokalna historie arhitektury, zarowno w miastach jak i na wsi, maje prawie kazdy dom. te starsze z XIX lub poczatkow XX wieku maja fronty bogate, eklektyczne, nawiazujace do starozytnej grecji, wiec fasady zdobione sa kasycznie korynckimi, jonskimi, bardzo sporadycznie doryckimi. czasami pojawia sie cos posredniego (na tyle na ile jestem w stanie przypomniec sobie z lekcji historii), w sumie styl to eklektyzm wiec nie powinno to dziwic. Nowsze budowle, te z okresu po rewolucyjnego, rzadko wykraczaja poza fantazje przekroju okraglebo lub banalnego kwadratowego slupa. ale wracajac do Vinales, pierwszego wieczoru zrobilismy maly rekonesans, tzn. zlokalizowalismy jedyny bar w miescie, gdzie serwowali dosc specyficzne cuba libre, tzn. rum, rum, jeszcze raz rum, troche lodu i odrobina coli zeby nie bylo zbyt jasno, ... na na nasze szczescie, przyciagnela nas muzyka z pobliskiego budynku, w ktorum miesci sie lokalna casa de la cultura, czyli swojski wiejski dom kultury, w ktorym lokalny zespol pryzgotowywal sie do wystepu. Sala powoli zapelnia sie lokalna spoleczonscia. Panie ubrane specjalnie na te okazje, w kreacje wyjsciowe, a przynajmniej odswietnie, panowie elegancko w wiekszosci w bialych koszulach, ci starsi, bo mlodziez juz bardziej woli szyk z amerykansko\meksykanskich macho z teledyskow. Zespol bardzo profesjonalnie stroi sprzet, glosniki ustawione na maksa, zespol skladal sie z gitarzystki, o obfitych ksztaltach, chudego palczastego bebniarza, czarnego 2 gitarzysty (albo bylo to cos na ksztalt gitry, zdecydowanie mniejszy instrumen, 6 strunowy, wydajacy wysokie dzwieki) oraz czarnego wesolego kontrabasisty, pierwszy uytwor radosny i energiczny, kontrabasista zacheca wszystkich do zabawy, sale podspiewoje, poklaskuje, przytupuje, knotrabasista sie usmiecha, sprzet sie od czasu sprzega, instrumentow nie slychac zbyt dobrze, huber zaczyna usypiac na krzeselku obok, zabawa trwa. po piosence na scene wchodzi lokalna aktywistka, i pewnum agitacyjnym glosem opowiada o celu spotkania (na tyle na ile zrozumialem) chca uczcic dzien niepodelglosci itp, itd. hubert budzi sie w trakcie. zaprasza na scene kolezanke z 2 rzedu, ktora ma wykonac utwor. kolezanka ubrana w suknie wieczorowa, rysy i karnacja typowo kubanskie, wlos delikatnie krecony, podchodzi z pewna niesmialoscia do mikrofonu, i zaczyna delikatnie piesn w tonach tak wysokich ze przypominaja rysowanie szkla gwozdziem, to nas niestety zabilo i poszlismy spac

Nastepnego dnia postanowilismy zwiedzic, doline Vinales, dolina krasowal powstala przed x mln lat w wyniku erozji. widoki przepiekne, pinonwe wzgorza troche te przypominajace zatoke ha long, wyrastaja z roniczej doliny. jedziemy konno, ruszamy z domku lokalnego rolnika, na obrzezach vinales. ja na przedzie (bo odrobine rozumiem po hiszpansku komendy wydawane przez przewodnika, a tak przynajmniej mi sie wydaje) hubert za mna, a przewodnik na koncu zebysmy mu sie gdzies po drodze nie pogubili, jezdzimy woskimi sciezkami po lokalnych wzgorzech. ogladamu uprawy, manoki, papi, i innych produktow, natomiast caly urok wycieczki polega na tym ze mamy nieustajaca konkurencje, niby jezdzcy zaakceptowali swoje miejca w szeregu, ale konie walcza o pozycje. wiec co i rusz slysze z tylu jak huber mowi czuly glosem do swojej szkapy, karmelku spokojnie, spokojnie, gdy ten przechodzi ze stepa w klus, jak by na to nie patrzec, karmelek ma gdzies swojego jezdzca, i pare razy udaje mu sie wyjsc na prowadzenie. powoduje to naturalna reakcje owdetowa u mojej szkapy ktora atakuje to z lewej to sprawej, strategi karmelka, byla bardziej subtelna, troche jak kubica, raz pokazywal sie w lewym, raz w prawym lusterku, nie wiadomo bylo z ktorej strony zaatakuje. lucrecjo bardziej bezposrednio atakowal wprost bez pardonu. wycieczka super, widoki piekne, ale niestety, zaczynam odczuwac objawy zemsty....

no wlasnie czyja to zemsta, w egipcie wiadomo- faraonow, w meksyku - montezumy, a tu? maly mongol podpowiada smsem ze kenediego, ja mysle ze to fidel, albo che, albo chociaz chruszcow. objawy niestety bardziej zjadliwe, rewolucja rozwija sie podstepnie, podejrzany sprawca hamburger na dworcu autobusowym w hawanie, wiec to musi byc zemsta batisty, to on chodzil na pasku imprialistycznych swin, ... viva la revolucion. hubert ze wzgledu na moja nie moc, a wlasciwie nie moc wyjscia z pokoju, zwiedza tego dnia dalej sam jaskinie i obrzymi mural 500 na 150 metrow przedstawiajacy teorie rewolucji. cale szczescie maly mongol dobrze przygotowal mnie do drogi, ratuje mnie 10 tabletek wegla, wspomaganych ibupromem, od tego momentu nie pozostawiam niczego przypadkowi, rano i wieczorem, i przed kazdym posilkiem, mala szklaneczka rumu.

tak, i wkoncu trzeba wyjasnic o co chodzi z tym szalonym kierowca. wczoraj wyruszylismy z maria la gorda w kierunku matanzas, do pinal del rio, dojechalismy taksowka, o 7 po poludniu, ale zadnego autobusu z miasta o tej porze juz nie ma, sympatyczny kubanczyk, tlumaczy nam ze na kubie to strasznie pozno, i ze nastepnego dnia rano o 5 albo 6 spokojnie zlapiemy cos do hawany, a pozniej do matanzas, pytamy go czy nie mozna taksowka, kreci nosem proponuje nam nocleg w swojej casa particulare, obiecuje pomoc w zalatwieniu transportu rano, jednym slowem zachowuje sie jak diabel przed wejsciem do swieconej wody, w koncu krecac nosem zaczyna dzwonic po znajomych, kilku nie podejmuje sie wyzwania, w koncu pojawia sie smialek ktory za 50 cuc chce nas zawiezc do hawany, ale matanzas za daleko (laczna odleglosc 250 km) ostatecznie pare minut po 8 pojawia sie niebieski chevrolet, z 54 roku, ze swoim wlascicielem oskarem, ktory po krotkich negocjacjach godzi sie za 100 cuc zawiezc nas do matanza. na moje watpliwosci czy sprzet wytrzyma taki dystans, usmiecha sie i mowi new motor, jeszcze jeden rzut oka na samochod, na tylnej szybie napis Pineer the art of entertinement... wsiadamy, i ruszamy w droge, ale najpierw do domu, trzeba sie przebrac, i zabrac syna. Nie wiem dlaczego ale kazdy z szoferow w biedniejszych krajach musi miec pomagiera, coz taka kultura. wyruszamy w koncu pare minut przed 10, silnik warczy jak wyjety z ursusa, kierowca z lekka nonszalancja trzyma kierownice na godzinie 12 prawa reka, maly rozlozony na wielkiej kanapie z reka zarzucona na oparcie, wjezdzamy na Autopista Nacional, czyli lokalna autostrade biegnaca przez havane w strone santa clara i dalej w kierunku santiago, 2 jezdnie po 2 pasy, niezle, 3 gaz, warkot powoli przy wyzszych obrotach cichnie, 4 gaz, staje sie nawet znosnie, ale czy nie jedziemy za szybko jak na ten sprzet, 5 gaz chyba jednak za szybko, kierowca dalej nonszalancko trzyma kierownice, okna opszczone, muzyka na full, leci salsa i disco cubano, droga pusta, prawie rowna, czasami z nienacka wyrzuca na wyboju, wyglada to troche tak jak morze w czasie faluty, niby rowne, ale. szczegonie przed mostami, trzeba zwalniac, bo kubanscy inzynierowie chyba nie opanowali jeszcze w pelni techniki polaczenia jezdni z mostem i to miejsca szczegonych wyboi, po lewej stronie co jakis czas migaja tabliczki z odlegloscia do hawany, zaczynamy od 148 km, pojawiaja sie co 2km fluoryzuja w swialach samochodu mijane w nocy, hubert wypina sie do mnie tylkiem zajmuje 2/3 kanapy i idzie spac, coz bede musial ogladac te podroz, muzyka bum, bum, bum, lalalala, kierowca prowadzi jedna reka, z naprzeciwka jada smochody na dlugich swiatlach i nie zmianiaja na mijania, ale szczescie ze pasy oddzielone sa zywoplotem ktory chroni troche oczy, pedzimy sobie przez noc. sraram sie oszacowac predkosc, licze czas pomiedzy jedna tabliczka odleglosci a nastepna, 1, 2, 3, .... 48, przeliczm na predkosc, wychodzi mi ok 144?? what the f.. tym trupem, licze jeszcze raz tym razem 45 sekund co daje 160... rzeczywiscie mijamy wszystko co jedzie po drodze, lacznie z policja na motorach...zaczyna kropic, kierowca nie zwalnia, swoja droga ciekawe czy dzialaja mu wycieraczki, zaczyna mocniej padac, wycieraczki jednak dzialaja, ale takie troche zuzyte, wiec bardzie rozmazuja wode na szybie niz ja zbieraja, kierowca nie zwalnia, zaczynam rozumiec po co sa ci pomocnicy, a to przytprzyma kierownice jak trzeba zamknac okno kotre sie zablokowalo, trzeba do tego wykorzystac obie rece, a po co sie zatrzymywac, zaczyna lac jak z cebra, ja nie widze dalej niz 5 metrow przed samochodem, coz mam nadzieje ze gosc wie co robi, swoja droga zastaanwia mnie na co nawiguje, bo ani pasow, anie lini jezdni, ... w sumi musi to byc jazda na czuja, szyba kompletnie paruje, a jadace z naprzeciwka samochody sprawiaja ze kompletnie nic nie widac, wtedy niezbedny okazuje sie pomocnik, ktory sciereczka przetrze szybe i odzyska chociaz ze 2 metry widocznosci. trwalo to 30 pare kilometrow, dobre 15 minut (w koncu troche zwolnil), ostatecznie szczesliwie dowiozl nas to 250 kilometrow z kawalkiem w 3 godziny, z przerwa na tankowanie. po czym z usmiechem odwracajac sie do nas zapytal buena coche?...

i na koniec jeszcze kilka pocztowek z podrozy

taksowka, w miare nowy zachodni samochod, wszystkie lampki na desce rozdzielczej zapalone, powoli przedzieramy sie przez noc, taksowkarz, jak wszyscy kubanczycy probuje nawiazac rozmowe, wiec pada pytanie, skad jestes, polonia, a polonia, warsowia, lech walesa, a pozniej juz bardziej do siebie, (zrozumialem bardziej z intonacji, intuicyjnie niz z tego co mowil), z pewnym zadowoleniem, nadzieja, ale i smutkiem w glosie, ale zalatwil skur..., milczymy, nie wiem o czym on mysli, ale ja sie zastanawiam jak czlowiekowi wyjasnic, ze zgodnie z oficjalna doktryna czesci naszego spoleczenstwa, uznaje go za agenta bezpieki, ktory razem z SB przy brydzowym stoliku,.. itd. a swoja droga, ich lech walesa, chyba radzej zasiadlby do stolika domina.

cmentarz w santiago, panie sprzedajace bilety w stepu, nie jestem sie z nimi w stanie porozumiec, wiec wymieniaja ze soba porozumiewawcze spojrzenia, i z pewna zloscia jedna do drugiej mowi cabron inglese..(to dzieki marasowi zrozumialem), pozniej znowu skad jestes i jakos sie mimo wszystk dogadujemy

a i jeszcze przejazdzka konna po dolinie vinales, ja dumny ze szkapa sie mnie tak grzecznie slucha, iskierda ja wodze na lewo, szkapa na lewo, derecha, ja wodze w prawo szkapa w prawo, przystanek nad jeziorem, piekne polozone w gorach, nasz przewodnik mowi, lucrecio semi automatico,..? ki cholera, puszczam wodze, szkapa sreca tam gdzie trzeba, czyli jednak, tak jak myslalem wczesniej podly ze mnie jezdziec.

ok, na dzisiaj starczy, jak bedzie internet to wkrotce znowu cos napisze, hubert pewnie juz sie zanudzil na placu, albo kubanczycy juz go totalnie doprowadzili do szewskiej pasji

czwartek, 14 października 2010

Trinidad

i stalo sie, zaczynam sie upodabniac do kubanczykow. dzisiaj nabylem za cale 4 cuce slomkowy kapelusz z czarna tasiemka w ktorym wygladam jak kubanski chlop, ale przynajmniej chroni przed sloncem, ktore pali niemilosiernie. W ciagu dnia po miescie poruszaja sie tylko turysci i naganiacze, wszystkie pozosatle istoty chronia sie w cieniu, i oszczedzaja energie i plyny, bo pot plynie strumieniami. W ogole zaobserwowalem, ze kubanczycy sa krolami siedzenia, czy to hawana czy santiago czy trynidad, wszyscy wysiaduja na krzeselkach, w cieniu w ciagu dnia lub przed budynkami wieczorem i w nocy. Szczegolnie widoczne to jest w duzych miastach, jadac noca mozna zaobserwowac tlumy strozy nocnych korzystajacych z urokow najprzyjemniejszej pory dnia, a przy okazji jest to chyba sposob systemu na ukrycie bezrobocia.

Krotka dygresja odnosnie systemu, moj przyjaciel carlos narzekal wczoraj strasznie na to co sie dzieje na kubie, mowil ze system nie dziala i trzeba go zmienic, socjalizmu nie ma. I cos w tym jest maja tutaj system 2 walutowy oficjalna waluta kubanczykow to pesos cubano, a turystow to cuc czyli poeso convertible, na sztywno zwiazane z dolarem (taki odpowiednik polskich bonow dolarowych). Niestety nie dziala tu prawo kopernika- kogos tam, mowiace o tym ze zly pieniadz powinien wypierac dobry. Jest wrecz na odwrot. Wszyscy kubanczycy jak powietrza chca cucy i ich powszechnie uzywaja. Moje wczorajsze wizyty w fabryce rumu (zagladalem niestety tylko przez drzwi bo nie chcieli wpuszczac turystow; cygar wielkie rozczarowanie - gdzie te grube kubanki skrecajace cohibas na spoconym udzie oraz podroze z carlosem wskazuja na to ze wszyscy tu krandna. Carlos okazal sie super przewodnikiem, bardzo przyjacielskim, chociaz odrobine drogim:) znal wszystkich paserow w miescie. Najpierw zabral mnie do goscia u ktorego moglem kupic po okazyjnej cenie rum kradziony z fabryki, a po wizycie w fabryce cygar stalem sie wlascicielem 2 opakowan cohiby, w atrakcyjnej cenie 35 cuc za pudelko:) dzisiaj naganiacz w trynidadzie potwierdzil ze to dobra cena. Jak by nie bylo, wszyscy kradna, jedno pudelko wyniosla moja przewodniczka z fabryki, zarabia normalnie 10 cucy miesiecznie wiec ja troche rozumiem. drugie carlos zalatwil u jednego ze swoich znajomych paserow. koniec wczorajszego dnia spedzilismy w twierdzy z 16 wieku broniacej dostepu do zatoki santiago i na sympatycznym obiedzie u znajomych carlosa. Cala podroz w okolicach santiago odbywalem w chevrolecie z 57 roku, ktorego wlasciciel zapewnial ze poza radiem wszystko jest oryginalne. Samochod w rzeczy samej imponujacy i niezle zachowany (wlasciciel - Orlando, jest czlonkiem lokalnego automobilklubu). Noca podroz z santiago do trynidadu, malego miasteczka w centralnej kubie. Noc w autobusie, jak zwykle byla walka o zajecie wlasciwej pozycji, cale szczescie doswiadczenie podpowiadalo zeby zabrac spiworek, bo kierowca chlodzil niemilosiernie. po drodze mijalismy w ciemnosci grupki ludzi czekajacych na ciezarowki zabierajace ich do pracy.

Generalnie kuba to kraj wielkich idei, doslownie, wszystko stracilo juz tu forme, samochody, drogi, domy, wszystko rozpada sie w oczach i tylko idea tych przedmiotow trzyma jej jako tako w kupie, system zreszta tez zostal juz tylko z idei. W duzych miastach nie widac tego tak intensywnie jak w trynidadzie, ktory obsypany jest prywatnymi restauracjami, kwaterami, galeriami, sklepikami i wszelkimi innymi przejawami prywatnej inicjatywy pozwalajacej na zarobienie kilku cucy. No moze poza systemem bankowym, probowalem wymienic dzisiaj pieniadze w lokalnym banku spoldzielczym (cadeca casa de cambio) ale bylem o 4:32 a bank otwrty jest do 4:30 wiec nie ma pomiluj.

Trynidad to sympatyczne male miastecznko (troche wiecej niz 50 tysiecy mieszkancow) o niskiej glownie parterowej zabudowie. Miasteczko zostalo zalozone na w 16 wieku, jako 3 na kubie, niestety ze wzgledu na swoje polozenie, przez dlugi czas zyla wylacznie z rolnictwa i slynelo jako baza dla piratow. Miasteczko jest urocze, zwiedzilem dzisiaj kilka muzeow przedstawiajacych zycie lokalnych moznowladcow, ktorzy zgromadzili majatek dzieki plantacji trzciny cukrowej, wille imponujace, mahoniowe meble, porcelana franuska, niemiecka, czeskie krysztaly, takie male palace. Zajrzalem tez do Museo nacional de la lucha contra banditos prezentujacego postepy w walce z kontrrewolucja, upamiejatniajacego wielkich rewolucjonistow ktorzy zgineli 26 lipca 1953 roku w nieudanym ataku na koszary mocando w santiago. poza tym poszwedalem sie w sloncu i strumieniach potu po miescie, a zaraz wracam do casa particulares w ktorej sie zatrzymalem, bo zgodnie z obietnica wlascicielka carmen przygotowuje kolacje.

Jutro rano wracam do hawany na spotkanie huberta. ciekaw jestem jak mu pojdzie przeprawa na lotnisku, czy rowniez spotka niezmiernie sympatycznych oficerow bezpieki, ktorzy wybebesza jego bagaz, wszystko z usmiechem na ustach.

A jeszcze z malych dzisiejszych obserwacji, szwedajac sie po miescie zagladam przez okan do mijanych budynkow, widoczki zazwyczaj tradycyjne, a to pani przed telewizorem, a to pan czytajacy gazeta, a to dzieciaki ... w jednym z okien widzialem grupke dzici w wieku 4-6 lat siedzacych przy stoliku w jedenej sali i grajacych w domino, natomiast w drugiej stala obrocona do mnie plecami grupka i powtarzala za pania w rytm melodii... comendante cheguevara... wszyscy byli ubrani w czerwone spodenki, biale koszulki z ktrotkim rekawkiem i czerwone chusty, chyba lokalni pionierzy ktrorzy maja niesc dalej ogien rewolucji.

Domino jest tu chyba ulubiona gra, wlasciwie na kazdym rogu mozna zobaczyc panow w roznym wieku z wielkim zacieciem grajacych w domino.

O zgrozo nikt tu nie pali cygar, wiec pozwolilem sobie byc tym jedynym ktory siadl w cieniu na laweczce, na plaza mayor i w swym slomkowym kapeluszu wypalic jedno cygaro ku czci kubanczykow, zapach zanecil w krotkim czasie turysto, ale tez i Eduardo ktory proponowal mi zakup w okazyjnej cenie cohiba, montenegro, romeo i juliet i wszelkich innych marek cygar ktore mozna tu nabyc.

czas na mojej karcie sie powoli konczy sprobuje jeszcze wrzucic jedno zdjecie ale nie wiem czy ta misja zakonczy sie powodzeniem, ostateczie kuba to rzeczywistosc modemowa, niestety ta opcja jest niedostepna, wiec zdjecia beda po powrocie, a na razie jestescie zdani na moje niezgrabne opisy

środa, 13 października 2010

Blog reaktywacja

I zgodnie z zyczeniem malego mongola, nastepuje krotkookresowa reaktywacja bloga. Ciekawe tylko, kto bedzie dbal o skladnię i eliminowal wszelkie bledy mojej pisaniny, chyba ze maly mongol zdalnie wlaczy sie w redagowanie.

Jakby na to nie patrzec, zdjec raczej nie bedzie, ze wzgledu na rzeczwistosc 56Kb, w ktorej juz dawno sie nie poruszalem. Ten wpis zreszta tez krotki: czeka na mnie moj nowy przyjaciel Carlos, ktory chce zadbac o moje lepsze poznanie Santiago de Cuba i okolic. Ale skad sie wzial Carlos? Wczoraj po calym dniu zwiedzania i lazenia w kolko miasta, stwierdzilem, ze zupelnie niepotrzebnie zaplanowalem dwa dni na Santiago. Myslac o tym i wracajac w strone parku Cespedes kolo ktorego mieszkam, zostałem zaczepiony przez (jak to oni maja w zwyczaju) tybylca, ktory zaproponowal, ze zprowadzi mnie do rodzinnej restauracji na obiad. Na obiad byl homar, ryz, smazone banany, fasola, i co tam jeszszcze. Wszystko podlane odrobina piwa Cristal i Buchner. Rozmawialismy z Carlosem o tym, jak funkcjonuje, a wlasciwie nie funkcjonuje, system na Kubie, co warto zobaczyc w Santiago i na Kubie w ogole (pozyskalem kilka adresow casas particulares, ktore moga sie przydac w dalszej podrozy). Od slowa do slowa Carlos zaproponowal, ze zorganizuje mi dzisiaj wizyte w fabryce rumu, cygar i wycieczke do twierdzy broniacej wejscia do zatoki Santiago de Cuba. Zdziwiony zapytalem, czy nie musi pracowac, na co on stwierdzil, ze musi isc do pracy (pracuje jeko robotnik budowlany), ale ze wzgledu na to, ze nie maja materialow podpisuje tylko liste i caly dzien ma wolny:) Tym sposobem juz na mnie czeka i pospiesza do zwiedzania.

Anyway, ogolem wrazenia z Kuby niesamowite, to taka mieszanka Indi i Bialorusi, z wszechogarniajacym goracem i sloncem. Z dotychczasowych ciekawych przygod, zaliczylem mistyczny lot Jakiem 42D z Hawany do Santiago. Sprzet pamietajacy ewidentnie jeszcze czasy Brezniewa, z wejsciem przez ogon, ktore pewnie w razie potrzeby mogloby sluzyc jako wyjscie desantowe, gdyby jednak kubanczycy zdecydowali sie anektowac floryde. W samolocie ciemno, swieca tylko lampki "salida emergencia", z sufitu wydostaja sie kleby pary (chyba z dziur w klimatyzacji). Sprzet mial generalne problemy ze wznoszeniem, ale ostatecznie po 40 minutach osiagnał wysokosc przelotowa - tak na moj gust nie wiele wiecej niz 2 km, bo jak przelatywalismy nad gorami to mialem obowy czy nie zahaczymy:) Cale szczescie wyladowal calkiem gladko w Santiago, ze schodzeniem do ladowania nie bylo juz problemu. W trakcie lotu, zeby wszystko bylo w jak najlepszym porzadku, przed ladowaniem podano napoje (kola tropicana i citrone) i cukierki . Z tymi cukierkami bylo male zamieszanie, bo 10 metrow nad pasem startowym stewardessa ciagle biegala jeszcze po pokladzie. Generalnie komedia!

Z lotniska przetransportowalem sie do miasta czyms co mozna nazwac ideą samochodu, bo z samochodu to juz tam niewiele zostalo. Generalnie niebieskie stuningowane ziguli - to widok z zewnatrz. A wewnatrz: brakowalo wszystkiego, co zapewnia jakikolwiek komfort jazdy. Poczatkowo myslalem, ze kierowca popisuje sie technika jazdy i dlatego tak czesto zjezdzajac z gory z delikatnym chrzestem wrzuca nizszy bieg, ale, o naiwosci (!), przyczyna byl jednak brak hamulcow! Zawieszenia tez brakowalo, bo na kazdej dziurze samochod wyginal sie tak, jakby mial sie zaraz rozpasc, do czego mu zreszta niewiele brakowalo (np. dziury w podlodze).

Wczoraj udalo mi sie jeszcze zwiedzac miasto z rikszarzem, ktory jak kazdy rikszarz probowal naciagnac mnie na pare CUCow, ale nie wiedzial, ze ma do czynienia z osoba po odbytej praktyce u indyjskich mistrzow skubania turystow (do ktorych notabene mu sporo brakowalo). Jego repertuar ograniczal sie wylacznie do prob wzbudzenia wspolczucia i nie zawieral tak tradycyjnych metod jak szantaz, grozba, wywiezienie przeciwnika na zadupie i żądanie zwiekszonej stawki, oszustwo i inne subtelne metody.

Ok, na ten moment wystarczy. Nastepna relacja jak sie uda znalec kolejny panstwowy punkt dostepu do netu (na Kubie internet jest dobrem publicznym, dostepnym wylacznie w punktach panstwowego telecomu). Mysle ze TP S.A. moglo by sie od nich paru monopolistycznych sztuczek nauczyć.

piątek, 26 września 2008

wszystko się okaże

bo czy to juz koniec? bo pisac przeciez musze. cos chodzi mi po glowie. i moze zaczniemy znowu od trawy, jak ostatnio? hmm..? bo dzis z przeciaglych trrrr trrrr zza balkonu wylonil sie zapach skoszonej trawy. to chyba cos znaczy