środa, 30 kwietnia 2008

Valparaiso obrazkowo

Nie bede dzisiaj za duzo pisac, a wlasciwie nie napisze prawie nic. Niech o Valparaiso mowia zdjecia :) Jutro jedziemy rano do Mendozy w Argentynie, a po drodze pierwsze spotkanie z Andami. Do napisania z drugiej strony gor!






















poniedziałek, 28 kwietnia 2008

Santiago de Chile

Poczulismy, ze jestesmy w Ameryce Poludniowej. (Rapa Nui jest bardziej polinezyjska, tylko ze zamiast po francusku, mowi sie po hiszpansku.) Santiago nie jest pieknym miastem, to na pewno. Widok z Parku Santa Lucia na miasto to morze blokow, nie moglismy sie oprzec skojarzeniu z Kijowem (tak!). Tylko po wschodniej stronie miasta nad blokami jeste jeszcze jedno pietro, przecinajaca niebo linia And. Pare rzeczy mozna jednak w Santiago znalezc, jak sie wejdzie w ten labirynt ulic. Jest szeroki, ludny plac de Armas, z niska, ciemna katedra, pieknym starym budynkiem poczty i magistratem. Jest chlodno, wiec nie zdecydowalismy sie na spedzenie po poludnia na gapieniu sie na ludzi z parkowej lawki. Zamiast tego udalismy sie do muzeow i musze powiedziec, ze wybor byl dobry. Pierwsze bylo Muzem Sztuki Przedkolumbijskiej i tam pare eksponatow-historyjek. Najbardzioej mi sie spodobala rzezba "grzyboludka". Opis informuje, ze grzyboludek ukazywal sie szamanom po zjedzeniu wyrastajacych na polach po deszczu malych grzybkach. Ma postac krasnoludka, ale szpiczasta czapeczka zastapil kapelusz jak u grzybow. Ten kto spotkal grzyboludka mogl liczyc na otzrymanie dobrych rad i podpowiedzi jak wydostac sie z klopotow. Nie napisali niestety, gdzie dokladnie te grzybki mozna znaezc. Deszcz mamy :)
Inny eksponat to mumie, troche ciekawy, a troche tajemniczy jak wszystko, co kojarzy sie ze smiercia. Okazuje sie, ze mieszkancy obecnych polnocnych regionow Chile (okolice Arica) przerabiali swoich niebvoszczykow na mumie zanim ktokolwiek pomyslal o tym w Egipcie, praktyke ta datuje sie na 5 tys. lat p.n.e. Na poczatku robiono czarne mumie, male, wygladajace jak lalka z maska zamiast twarzy i przykryta resztkami materialy, w srodku ma powiazane kosci z resztkami ziemii. W pozniejszym okresie byly mumie czerwone, efekt metody "chirurgicznej", ktora polegala na zamianie miekkich tkanek rozmaitym materialem - ziemia, galeziami, roslinami, piorami, popiolem. Po takiej wymianie, skore ponownie zaszywano igla wykonana z eukaliptusa. Cialo malowano na czerwono, twarz ukrywano pod maska robiona zwykle z gliny. Niesamowite sa te rytualy zwiazane ze smiercia, sa wlasciwie obecne wsrod wszystkich ludow - palenie zwlok w Indiach, "oltarzyki" w Laosie, podwojne pogrzeby u Aborygenow i pogrzbowe bogato rzezbione pale, wznoszone po smierci przodkow maoi na Wyspie Wielkanocnej, rozmaite praktyki pogrzebowe Indian Ameryki Pd. Narody cywilizowane wyoutsourcowaly smierc, do szpitali, zakladow pogrzebowych itd. Wsrod tych ludow to najblizsi osobiscie zajmuja sie zmarlym, jakby spedzajac z nim jeszcze czas w rozmaitych rytualach, zeby zapewnic mu przejscie do lepszego swiata, a jego ducha nie skazywac na wloczege i przeszkadzanie zyjacym (tyum w wiekszosci tych kultur grozi niedopelnienie rytualu pogrzebowego). Ma to na pewno tez znaczenie psychologiczne, oswaja ze smiercia i leczy po stracie.
Drugie muzeum, jak po podrozy w czasie, sztuka nowoczesna, czyli obrazy, rzezby, instalacje. Bawilismy sie swietnie, robiac zdjecia, wpisujac sie w przestrzen muzeum.
Ostatni przystanek to dom Pabla Nerudy, ciekawy, troche zwariowany jak sam Neruda. Imponujace zbiory gadzetow sluzacych do organizowania przyjec. Sekretne przejscie, ktore pozwalalo Mistrzowi Ceremonii wylonic sie "ze sciany" w nowym przebraniu ku uciesze zgromadzonych gosci. Ale sa i powazniejsze eksponaty zwiazane z polityczna dzialalnoscia Nerudy, zdjecia z Salvadorem Allende, wycinki z gazet, radziecka Nagroda Pokoju. A propos Nagrody Pokoju jest tez zdjecie Nerudy z Picassem w Warszawie, kiedy ten odbieral swoja nagrode.
Allende pozostanie tu bohaterem narodowym jeszcze na dlugo. Sporo tu swiadectw pogmatwanej, tragicznej i romantycznej wspolczesnej historii Chile. Obok palacu prezydenckiego stoi Pomnik Allende, slyszalam jak przechodzacy obok pan tlumaczyl swoim dzieciom, na oko siedmio-, dziesieciolatkom, kim byl Allende i co to jest spoleczna sprawiedliwosc. Na murach napisy "tutaj torturowano i zabijano, dlatego nigdy wiecej (nunca mas)". Na plocie Archiwum Narowodowego odcisnieta na murze podobizna jednego z "Zaginionych". Sporo tu jeszcze napiec, takich podskornych, wychodzacych na powierzchnie codziennosci, ktora wszystko wyrownuje. Jak na polce kiosku z turystycznymi pamiatkami - obok tandetnego popiersia Allende z wyraznym profilem i rogowymi okularami, zielona plastikowa twarz Pinocheta, w wojskowej czapce z zacisnietymi ustami. Chyba tylko na tej polce moga obok siebie trwac w takim spokoj.

Aneks. Historia najnowsza w Chile, co zreszta zrozumiale, jest ciagle zywa, szczegolnie ze tam, tak jak w Polsce, minelo zaledwie 18 lat od zmiany systemu, w celu upamietnienia ofiar Pinocheta i jego kamratow generalow, wzniesiono na cmentarzu centralnym Santiago pomnik, na ktorym umieszczono nazwiska ok. 3500 ofiar rezimu. Ulice Santiago sa rozniez mocno rozpolitykowane, a z napisow na murach mozna sie sporo dowiedziec o nastrojach mieszkancow stolicy Chile. Z drugiej strony zycie bywa czasami sarkastyczne i laczy postacie i charaktery, ktore za zycia by sie tego nie spodziewaly, tu na jednej polce obok siebie "zasiadly" popiersia socjalistow Allende i Nerudy oraz konserwatysty Pinocheta pogodzone komercjalnym wymiarem swojego losu.



Mala dygresja, Nalesnik slyszalem ze w Bialymstoku chca otworzyc muzeum kwintesencji i tego co najlepsze w ziemii Podlaskiej, popatrz w Santiago eksponaty do muzeum normalnie w oknie w knajpach maja, moze by kilka przywiezc i pokazac miedzynarodowy wymiar tej naszej wspanialej tradycji



sobota, 26 kwietnia 2008

Isla de Pascua

Powoli przypominam sobie moj podstawowy hiszpanski, jest niezle, zwykle wesolo (dzisiaj poprosilam o zatankowanie do naszego terenowego autka az dwoch litrow benzyny :) ). Ale nic, usmiech i walczymy dalej - dzielnie zamawiam jedzenie i pytam o droge.












Udalo mi sie zaladowac tylko jedno zdjecie, wiec bedzie dzialalo jak appetizer. Polaczenie jest tak wolne, ze spedze tu reszte naszego pobytu w Chile, starajac sie pokazac wam wiecej zdjec z Wyspy. (a tymczasem Bromba, w mysl zasady chrzescijanskiej zasady "glodnych nakarmic" uzupelnia posta o dodatkowe obrazki z Wyspy Wielkanocnej)













Dzisiaj znowu padalo, a wlasciwie pogoda zmieniala sie, albo padalo, albo tylko wisialy chmury, raz tylko sie rozpogodzilo, ale na krotko. Za to byla nagroda - przepiekna tecza. No i dzisiaj bez przygod samochodowych.. Wojtek wczoraj nie wspominal o tym, ale nasza wspaniala vittara z lokalnej wypozyczalni zastrajkowala, szczesliwie jeszcze w obrebie miasteczka. Przyjechal do nas pan na skuterku, podlaczyl costam do akumulatora (Tato mial takie cos do naszej lady dawno temu, kiedy ludzie jeszcze robili zapasy benzyny) i auto ruszylo.. z powrotem prosto do wypozyczalni. Ale nie ma tego zlego co by na dobre nie wyszlo: vittara zamienila sie w grand vittare :) No i mialam okazje pojechac, po raz pierwszy w zyciu, po kaluzach i blotach autkiem z napedem na cztery kola. Genialne, Bromba patrzyl na mnie rozbawiony, jak wykrzykiwalam "iiiiha!" zjezdzajac z kolejnej hopki. Rewelacja. (Ps. Ewa, super masz auto!)








Ale wracam do watku glownego, uwaga cos dzisiaj jestem dygresyjna. Wyspa Wielkanocna to nie tylko ustawione na podestach kamienne postacie z wielkimi glowami, oczami i przykryciami glow (odpowiednio w lokalnym jezyku: ahu, moai, pukao). Glowy te mozna rowniez ogladac wystajace z ziemi do roznej wysokosci, niektore zagrzebuja sie po sam nos i czolo, niektore tylko do szyi, inne preferuja wachac trawe i pokazywac miedzynarodowej publice plaskie kammiennepotylice, sa rowniez takie ktore leza sobie na pleckach i spogladaja na plynace nad nimi ciezkie, olowiane chmur lub lekkie cumulusiki zwiastujace dobra pogode:) Bromba probowal przymierzyc nawet czapeczke (pako)takiego jednego maoi co sie tak rozmazyl patrzeniem w chmury, ze o bozym swiecie zapomnial i zostawil ja na lace, czapapeczka lezala jak ulal, sami spojrzcie i ocencie. Sa tu piekne, powulkaniczne krajobrazy- teren pofalowany, gdzieniegdzie male, wygasle kratery. Kolory sa bardzo zywe, nawet pod gruba warstwa chmur. No i ocean rozbijajacy sie o skaly, wznoszac w gore chmury wodnego pylu. Na lakach mnostwo dzikich koni (sa tez mniej spektakularne dzikie kury ;) - tak pomyslalam, ze wspomne ;)). Dla aktywnych tez jest pole do popisu: wyspe mozna zwiedzac na rowerze albo piechota, jesli ktos ma (odpowiednio) wiecej albo duzo wiecej czasu. Wyspa ma okolo 60 km obwodu, co zabrzmialo znajomo po Moorei, ale szczesliwie ze wzgledu na pogode Wojtek nie upieral sie przy rowerowym zwiedzaniu. Mozna tez nurkowac albo uczyc sie surfingu, bo fale tu wysmienite. Spotkalismy kilka osob, ktore na Wyspie spedzaja tydzien albo nawet dziesiec dni. Dla nas to byloby troche za duzo, ale cztery dni przy dobrej pogodzie spokojnie mozna tu spedzic. Zwlaszcza, jesli sie juz odkryje Ariki o Te Pana, gdzie serwowane sa pyszne empanadas :)

Wczoraj dopadla nas Warszawa - Wojtka bank, mnie samorzad radcowski, wiec zrobilo sie przez chwile nerwowo. Nie jakies powazne klopoty, ale chyba oboje czujemy sie tak daleko i tak "gdzie indziej", ze nagla porcja spraw do zalatwienia zaskoczyla nas zupelnie nieprzygotowanych, wtargnela do naszego swiata skladajacego z obrazow, przelotnych spotkan z ludzmi, kadrow zdjec, lapania autobusu, znajdowania noclegu.

No i zmiana planow. Postanowilismy, w oparciu o relacje podroznikow jadacych z Argentyny i Chile, zrezygnowac z Patagonii. Niektorzy uwazaja, ze tam pieknie rowniez w poludniowa zime i na pewno tak jest, ale czesc szlakow zamknieta, pingwinow juz nie ma (zyja, tylko odplynely gdzie indziej), ciezko z transportem i ta wyprawa kosztowalaby nas bardzo duzo czasu na samo wydostanie sie z powrotem na wysokosc Santiago, a jeszcze mniej niz marznac chcemy sie spieszyc. Zastosowalismy wiec w praktyce dwie dobre rady, ktore mamy do udzielenia, jesli chodzi o podrozowanie: 1. nie zakladaj, ze to twoja ostatnia podroz w zyciu (czyli: nie biegaj jak wsciekly z aparatem, nie zameczaj sie w nocnych autobusach (w kazdym razie nie wiecej niz trzeba :)), zostaw sobie "maksymalizacje" i "efektywnosc" na godziny w biurze), 2. nie porownuj za duzo, czyli: w kazdym miejscu mozna znalezc cos ciekawego, raz przeplacisz - raz zaoszczedzisz itd. To takie niby proste obserwacje, ale czasami ciezej z tym niz sie wydaje. Spotykamy na naszej drodze sporo ludzi i bardzo roznych podroznikow. Sa turysci knajpiani, w tych konkursach kroluja Anglicy i mistrzowie wszechczasow czyli Australijczycy, dla nich kazda czesc swiata wyglada mniej wiecej podobnie i zawsze ma w sobie kilka cech klasycznego irish pubu :). Sa podroznicy maksymalisci, ktorzy biegaja i wszystko porownuja, zadaja nerwowe pytania i wyliczaja, co widzieli, a czego ty jeszcze nie i dlaczego powinienes jechac nie tam, gdzie planujesz, tylko jeszcze i tam, i tam, i tam. No i zawsze placa dolara mniej niz ty, a niech to! No i sa podroznicy co-bedzie-to-bedzie. Do tej kategorii dazymy, choc MM ma w sobie jeszcze nieco maksymalisty, ale dzielnie to zwalczamy! Podrozowanie jest ciekawe, bo wymaga ciaglych reakcji, a w nich widac kazdego jak pod mikroskopem. No i nie zawsze to co widzisz tobie samemu/samej sie podoba. Troche jak w zyciu, ale mniej sie jest zalatanym i wiecej, duzo wiecej, sie zauwaza. Ale by mi Bromba teraz dozlosliwil :) Pewnie cos o domoroslych filozofach albo psychologach :) To koncze. Hasta luego!
Wracjajac jeszcze do widokow ogladanych dnia poprzedniego, na szczycie wulkanu Rano Kau mozna bylo zajrzec w glab krateru jednego z wolkanow ktory ok, 1,5 miliona lat temu przyczynil sie do uformowania wyspy, a teraz wpisuje sie w jej ogolny malowniczy krajobraz. Jednoczesnie na jego poludniowym zboczu, pomiedzy grania krateru, a oceanem w XVIII wieku (jesli dobrze pamietam z tego co pisali w przewodniku) zbudowana zostala wioska sluzaca do kultu czlowieka ptaka.

piątek, 25 kwietnia 2008

Wyspa Wielkanocna

Zaczne od serdecznych podziekowan dla wszystkich skaldajacych zyczenia, dobrze wiedziec ze jeszcze nie wszyscy o nas zapomnieli pomimo naszej dlugiej nieobecnosci:)

Dzisiaj rano dotarlismy po nocnym locie na Wyspe Wielkanocna, ktora przywitala nas chmurami i deszczem. Pomimo tych niesprzyjajacych warunkow Wyspa od razu przpadla mi do gustu, szczegolnie ze nie podzielam entuzjazmu MM w zakresie Polinezji Francuskiej, jak dla mnie to szczyt skutecznej autokreacji. Ponadto wszystko co jest zwiazane z francuzami ma u mnie wielkiego minusa na starcie:)

Przygode z wyspa zaczelismy od znalezienia lokum czyli wynajecia pokoju w lokalnym odpowiedniku agroturystyki i wynajecia samochodu. Dla niewtajemniczonych calc populacja Wyspy Wielkanocnej skoncentrowana jest w jednym siedlisku noszacym nazwe Hanga Roa i wynoszaca 3,8 tys dusz.

Zwiedzanie zaczelismy od odwiedzenie kreteru Rano Kau i polozonej na jego zboczu wioski orengo stanowiacej centrum kultu "Czlowieka Ptaka". Udalo nam sie rowniez zobaczyc kilka maoi, a dzien zakonczylismy smacznym obiadkim w lokalnej knajpce, ja obrzeralem sie curry rybno krewetkowym, a MM wciagnal potezna porcje salatki.

Jutro dalsza czesc podboju i moze jakies zdjecia:)

środa, 23 kwietnia 2008

Sw. Wojciech i Tahiti :)

Dzisiaj dobra okazja do wzniesienia toastu - my wlasnie zaczynamy dzien, ale wy juz (taka mam nadzieje) po pracy, wiec nic nie stoi na przeszkodzie! To za Wojtka, kochani, dzisiejszego solenizanta!

Opuszczamy wlasnie nasz piekny zakatek na Moorei, lapiemy autobus i prom, na Tahiti. Mamy duzo czasu do odlotu na Wyspe Wielkanocna, lot jest po polnocy. Postanowilismy w tym czasie pokrecic sie po wyspie. Muzeum Gaugina, wspominane przez Tate, raczej ominiemy, bo nie ma tam ani pol obrazu Gaugina, a galeria na Moorei (pelna kopii) opisujac jego czas w Polinezji z rozbrajajaca szczeroscia, poslugiwala sie slowami typu: "marny" (koniec), "zdegustowany", "zalamany". Wspomnieli tez, ze ostatnie spotkanie Gaugina z Van Goghiem w Arles skonczylo sie odcieciem przez tego ostatniego wlasnego ucha. Legenda uczynila z tego potem prezent dla kobiety. W kazdym razie wplywy Gaugina moga byc niebezpieczne, takze muzeum omijamy takze w trosce o uszy :)

To milego wieczoru i do napisania z Chile!

poniedziałek, 21 kwietnia 2008

Moorea

Tato juz zlagodzil glod czytelniczy, wiec moge spokojnie kontynuowac :) Jestesmy na Moorei, wyspie oddalonej o 18 km od Tahiti. Tutaj wlasnie dowiedzielismy sie, ze podarowany nam zostal jeden dzien - wlasciwie wiec powinnismy zmienic nazwe bloga na "193 days". W samolocie z Sydney wysluchalismy standardowego komunikatu pilota o czasie w miejscu przylotu i Wojtek przesunal zegarek o 4 godziny do przodu. Bylo juz ciemno, udalo nam sie zlapac stopa z lotniska do miasta, bo autobusy raz ze rozklady maja bardzo dowolne, dwa - tak pozno nie jezdza (dolecielismy o osmej, ale odbior bagazu i wymiana pieniedzy na "franki pacyficzne" trwala w nieskonczonosc). No i ceny taksowek powalajace - jedyne 30 dolarow za 5 km do centrum. Jak wspomnial Tato, bardzo tu drogo i albo trzeba sie z tym pogodzic, albo jak najszybciej wyjezdzac, zeby nie zepsuc sobie reszty wakacji liczeniem pieniedzy. Ale jest pieknie!



Wyspy otoczone sa lazurowa woda lagun, fale lamia sie i hucza 100-150 metrow od brzegu. Na plaze i zabudowania nie ma zbyt wiele miejsca, bo teren od razu wznosi sie - gory sa piekne, w wiekszosci porosniete bujna, soczysta zielenia, tylko na pionowych scianach widac nagie skaly. Granie i szczyty maja ostre, poszarpane ksztalty, co niewatpliwie dodaje im uroku. Przez wiekszosc dnia czubki gor schowane sa pod chmura, ktora siedzi nad wyspa jak czapka na glowie. Co ciekawe nie zabiera slonca i w cieniu zwykle pozostaje sam tylko srodek wyspy. Linia brzegu jest nieregularna, na Moorei sa dwie gleboko wcinajace sie w lad zatoki uznawane za najpiekniejsza czesc wyspy. Rzeczywiscie pieknie wygladaja od strony oceanu, ale nam bardzoej podoba sie rzadziej zaludniona poludniowa i zachodnia czesc wyspy. Mieszkamy w budzetowym jak na Polinezje miejscu, choc cene przemilcze. Ale mamy "honeymoon bungalow" czyli w sam raz dla nas :) Bungalow sklada sie tak naprawde w dwoch domkow polozonych w ogrodzie - jeden, kamienny to sypialnia, drugi drewniany to kuchnia i lazienka. Prysznic pod chmurka otoczony bambusowym parawanem. A wszedzie palmy i rosliny, ktore w Polsce rosna tylko w doniczkach. Pieknie!
Mimo wszystko jednak Indonezja pozostaje niezrownana. Poza cenami, wada Polinezji jest to, ze plaza (wiecej jest plaz kamiennych niz piaszczystych) w wiekszosci zawlaszczona jest przez hotele i prywatnych wlascicieli nadoceanicznych dzialek. I choc w teorii po plazy kazdy moze chodzic swobodnie, to cala sztuka w tym, zeby sie na ta plaze dostac! Nie jest to niemozliwe, aczkolwiek drog otwartych dla wszystkich jest dosc malo.
Juz oddryfowalam od tematu czasu... Po przyjezdzie na miejsce zajelismy sie ustalaniem w recepcji, na ile dni zostajemy. A wlasciciel - zreszta Amerykanin - uparcie liczy te dni od 17-tego! A przeciez 17-ty juz byl, zaczal sie po bozemu w Sydney i skonczyl po przylocie do Papeete. No i oczywiscie on swoje, my swoje. Przekonal nas dopiero pewnien Nowozelandczyk, ktory zapytany znienacka bez cienia watpliwosci potwierdzil wersje Marka. Tak wiec nie 4 godziny do przodu, tylko 20 do tylu! I teraz wam przydarza sie wszystko wczesniej niz nam :) Niesamowite wrazenie przezyc dwukrotnie poranek 17-tego kwietnia, raz w Australii, raz w Polinezji.
Dobra zmykam, Bromba ugotowal obiad, a glodni jestesmy strasznie po nurkowaniu. Dokoncze pozniej, i tak spicie :)

Hmmm.. Pyszne. Makaron z sosem coraz lepszy dzieki nowym pomyslom Wojtka :)

Ale do rzeczy. Pare kwestii nam umknelo przez to, ze oprocz pisania jeszcze podrozujemy. Co do Sydney jeszcze zapomnialam napisac, ze weszlismy na Harbour Bridge (http://www.bridgeclimb.com/). Widoki na miasto i zatoke pierwszorzedne. Widok 150 metrow w dol obok wlasnych butow przez kladke z metalowej kraty tez dostarcza dreszczyku emocji. W Sydney udalo nam (i calej reszcie wrzeszczacego tlumu) sie spotkac Keanu Reavesa, ktory przyjechal do Australii promowac jakis nowy film. Niczego sobie wygladal. Ale najlepsze byly wieczory w towarzystwie Roberta, siedleckiego Australijczyka, i jego narzeczonej. Nie ma to jak kielbasa w Irish pubie w towarzystwie rodaka! Zdecydowanie lepsze od Keanu. Oprcz tego Sydney bylo organizacyjne - zakupy cieplejszych rzeczy, pranie i naprawa butow.

To wracam na Mooree. Pierwszy dzien byl bardzo leniwy, ale tego nam bylo trzeba. Mark zainstalowal nas na jedna noc w zbiorowym bungalowie, drewnianym i ze spadzistym dachem, ktory tak przypominal mi Sulistrowiczki (mapy w dlon, 40 km na poludnie od Wroclawia), ze wcale nie mialam ochoty z niego wychodzic. Przekonalo mnie tylko to, ze w przydroznym sklepie sprzedaja bagietki, co oznaczalo, ze nareszcie po paru miesiacach jest szansa na dobre pieczywo :)
Drugiego dnia po poznym sniadaniu (czas mamy jeszcze australijski) dlugi spacer. Jest pora deszczowa, wiec oczywiscie zlapal nas deszcz. Lalo tak mocno, ze przemokla tez palma, pod ktora stalismy. Zaczelo sie takze poruszac cos pod nogami. Z malych norek zaczely wychodzic kraby, wygnane spowodowana deszczem powodzia. Kiedy tylko poruszalismy sie, kierowaly sie swoim zabawnym bocznym krokiem z powrotem do norek, niezdecydowane co gorsze: czlowiek czy nurkowanie we wlasnym zalanym mieszkanku. Obejrzelismy tez wystawe perel - to prawdziwy (obok wanilii) skarb Polinezji, a najslynniejsze sa hodowane tu czarne perly. Jesli ktos lubi bizuterie, to na pewno ma tu z czego wybierac. MM wykazuje jednak w tej kwestii konsekwentny desinteressement :) Bromba sie smieje, ze dzieki temu ma ekonomiczna zone - czyms trzeba sie pocieszyc, a tonacy brzytwy sie chwyta, tak powiem ;) Najlepsza czescia dnia byl wieczor. Wybralismy sie na pokaz polinezyjskich tancow i to bylo naprawde warte obejrzenia. Panowie oczu nie spuszczali z wibrujacych brzuchow i posladkow tancerek, odzianych dosc zwiewne kolorowe chusty albo spodniczki z palmowych lisci. Sama nie moglam oderwac wzroku, to sie nazywa umiejetnosc. Muzyka i spiew oczywiscie na zywo. Stosunkowo niewiele jest partii solowych, wiecej to taniec grupowy - tym trudniejszy, ze oprocz opanowania wlasnego ciala, trzeba tez poruszac sie dokladnie tak samo jak cala grupa tancerzy. Byly tez tance z ogniem, co wygladalo niesamowicie - zgaszono wszystkie swiatla, na scenie kola ognia, a za scena - lsniace w swietle ksiezyca grzywy fal lamiace sie daleko od brzegu. Jak w bajce. Zabawna czescia spektalku byly jego interaktywne czesci - zgadnijcie, kto na ochotnika ruszyl do tanca? Ale mnie tez nie ominelo - o tym za chwile.
Kolejny dzien znowu pozno sie zaczal. Wzielismy rowery i wrocilismy na miejsce tanecznego spektaklu, zeby za dnia obejrzec prowadzona tam (tylko dla prezentacji) hodowle perel. Okazalo sie, ze dokladnie o tej porze, o ktorej dojechalismy, bylo dodatkowe male przedstawienie. No i byla czesc interaktywna, ktorej wylowionymi ze sceny bohaterkami byla pewna Francuzka i MM. Moj rozebrany do palmowej spodniczki partner stanowil wcielenie czegos pomiedzy grozba a obietnica, siegnelam jednak do najglebszych pokladow swoich adaptacyjnych zdolnosci, zeby znalezc sie jakos w sytuacji. Scena, ja, rozebrany Maorys i publicznosc. Katem oka dostrzeglam, ze Francuzka jest w jeszcze wiekszych opalach, poniewaz "jej" Maorys mowiac wprost wiek nadrabia temperamentem. Ostatecznie nie taki diabel straszny, pare plasow i oklaski.
Znacznie trudniejsza okazala sie pozostala czesc dnia. Krotko po drugiej opuscilismy maoryskich artystow i wsiedlismy na rowery, zeby jechac dalej. Do uszu moich po raz drugi doszedl plan Bromby, zeby objechac wyspe dookola (65 km!). Pierwszy raz padl w rozmowie z napotykanymi od pierwszego dnia na Tahiti nowojorskimi Rumunami, ktorzy realizuja ambitnie zamiar kompletnego wykonczenia sie aktywnosciami wakacyjnymi w celu powrocenia smiertelnie zmeczonymi do pracy. (Karkolomne to zdanie, zwycieztwo prawnika nad reporterem!) Kwestie te stawiaja zreszta otwarcie z nieskrywana wcale duma. Takie to czasy aktywnosci ponad wszystko. Ale wracajac do objazdu wyspy, nie potraktowalam sprawy powaznie, uznalam, ze Bromba tak sobie tylko mowi, bo oni objechali na skuterze, to my jeszcze lepiej... Nie, Bromba taki nie jest. Bromba jak mowi, to mowi. Po 20 km zaczynam zywic nadzieje, ze Bromba zmieni zdanie. Sugeruje cos na ksztalt skroconej trasy, tylko do malowniczej zatoki Cooka i juz. Zignorowana. Zaczyna padac deszcz. Ja jestem zachwycona, bo chlodniej, a moze i Bromba zmieni zdanie. Rzeczywiscie zatrzymuje sie pod sklepem, ale nie - zdania nie zmienil. Szczerze pomyslalam, ze chce mnie wykonczyc, zebym mniej gadala. Ostatecznie spedzamy deszcz na sklepowym ganku wcinajac bagietke. No i dalej. Widoki swietne, a kazdy kolejny podjazd coraz bardziej wzyna sie w pamiec. Najlepiej pamietam podjazd po 50 km, kiedy zrozumialam, co mniej wiecej moze miec na mysli Lance Armstrong jak mowi o tym, ze miesnie zamieniaja sie w gluchy stalowy bol (jego lapie to pewnie po 200 km :)) Za to widok byl piekny, brzeg z drewnianymi domkami na wodzie, blekitny pas laguny, 18 km oceanu i przykryte chmurzasta kolderka gorzyste, zielone Tahiti. No i nagroda: 2 kilometrowy zjazd. Po 55 km zrobilo sie zupelnie ciemno (rowery nie mialy lampek, a ksiezyc schowal sie za chmury) i Bromba patrzac na moja mine postanowil, ze zadzwonimy po Marka, zeby nas zciagnal (to powszechna lokalna praktyka z wypozyczaniem rowerow i skuterow - najpierw dowoza rower/skuter do ciebie, a potem ciebie zabieraja z miejsca, gdzie udalo ci sie dojechac). W kazdym razie Mark nie odbieral telefonu (bylo juz zreszta dobrze po godzinach urzedowania). Uratowala mnie sklepowa ekspedientka, ktora jak zobaczyla nasze bezlampowe, kompletnie nieodblaskowe rowery zakrzyknela "ooou, la la!" i zorganizowala nam... publiczny autobus. Publiczny autobus iscie azjatyckim sposobem sie sprywatyzowal i podwiozl nas te brakujace 10 kilometrow (naliczylam 4 podjazdy!).
A dzisiaj nury, chociaz myslam, ze juz po wczorajszych wyczynach, ze tak powiem pletwa nie rusze. Ale widok sprzetu do nurkowania zawsze budzi nowy zapal. Zaczelo sie od cwiczenia nowego wejscia do wody, po indonezyskich wejsciach z plazy, australijskim giant leapie (skok na nogi z gornego pokladu statku) przyszla kolej na fikolka tylem z burty. Ubaw jak na wakacjach dawno temu. Pod woda fantastycznie. Troche koralu, ale przede wszystkim niesamowite zwierzeta. Byly znane nam juz male rekiny "rafowe" (black tip sharks), ale byly tez prawdziwe morskie potwory: 2,5 metrowe rekiny (lemon sharks)! Widzialam je przy pierwszym nurkowaniu az szesc razy - byly blisko i widzialy nas, ale niezagrozone nie atakuja. A powiedzmy sobie szczerze, co my dla nich stanowimy za zagrozenie :) Widzielismy tez dwa ogromne zolwie i 1,5 metrowa barakude, ktora schowala sie w cieniu pod lodka, niebezpiecznie blisko drabinki. Wskoczylismy z Wojtkiem jeszcze po pierwszym nurkowaniu do wody, zeby sie jej przyjrzec. Zabki niczego sobie, po 2,5 centymetra. Na cale szczescie ludzie nie znajduja sie na jej wymarzonym jadlospisie, ale Peter opowiadal nam o niefrasobliwym nurku, ktory postanowil ja poglaskac. Wyszedl z wody lzejszy o wygryziona przez barakude dziure w rece. A po drodze na miejsce drugiego nurkowania znowu przyrodnicza gratka: towarzyszylo nam stado delfinow, skaczace nad ciepla woda laguny. Swiat pod woda jest niesamowity, fascynujacy do tego stopnia, ze czlowiek jakby nie zdaje sobie sprawy, ze plynie niedaleko 2,5 metrowego rekina, albo ze ma nad soba 25 metrow wody. Po prostu zapominasz sie przestraszyc. Skoncze juz moze, bo chyba nie zapomnialam tym razem przestraszyc Mamy :) Ten wpis jest jednak dowodem, ze zyjemy!

poniedziałek, 14 kwietnia 2008

Juz w Sydney!

Po 11 dniach milczenia wracamy do raportowania wrazen z naszej australijskiej przygody. Cieszy nas ze klub stalych czytelnikow, pomimo braku wiadomosci, pozostaje w gotowosci, ostrzy piora i cwiczy jezyki w zlosliwosciach, by przy pierwszej nadarzajacej sie okazji pozwolic objawic sie inteligencji i dac upust klebiacym sie w glowie myslom. W miedzyczasie minal polmetek naszej podrozy i do powrotu do domu zostalo nam juz tylko 91 dni. Wracajac jednak do okresu milczenia, udalo nam sie w tym czasie szczesliwie przebyc wspanialym wicked carem, z ktorym z bolem serca rozstalismy sie dzis rano, 5000km z 8947 km lacznie przejechanych w ciagu ostatnich 20 dni po drogach i bezdrozach Australii. Wykonalismy to, co zalecaly nam mijane po drodze znaki drogowe.
Z Alice Springs ruszylismy z powrotem na polnoc Stuart Highway, aby w Ti Tree skrecic na wschod i ruszyc w kierunku wybrzeza (jedyna droga z asfaltowa nawierzchnia w srodkowej Australii biegnaca z centurum na wschod). Z kazdym kilometrem przejechanym na wschod krajobraz powoli sie zmienial i roslinnosc pustynna zastepowaly trawy i krzewy sawanny, a nastepnie tereny zalewowe i las deszczowy w okolicach wybrzeza. Pojawily sie rowniez plantacje trzciny cukrowej, ktore zdominowaly krajobraz.
Razem z krajobrazem zmianialo sie tez zachowanie ludzi, a dobitnym znakiem tego, ze wyjechalismy z outbacku i wjezdzamy w zurbanizowana kraine, byl pokazany nam srodkowy palec przez mijanego kierowce w odpowiedzi na nasze typowe dla outbacku przyjazne machniecie reka:) - chyba objaw "wielkomiejskiej" frustracji. Mimo niesprzyjajacych nam tubylcow szczesliwie dotarlismy do Townsville, skad poczatkowo planowalismy wybrac sie na nury na wraku liniowca Yongala. Niestety „Queensland the Sunshine State” rozczarowal nas i trafilismy na kilka z tych 60 dni w roku, kiedy nie ma slonca i mocno wieje (fala na oceanie przy wraku wynosila 2,5 metra i wyjscia z wody byly juz mocno niebezpieczne, wiec zadna nurkowa kompania nie chciala tam wyplywac). Nie ma jednak tego zlego, co by na dobre nie wyszlo i w efekcie odkrywalismy podwody swiat Wielkiej Rafy Koralowej na Kelso Reef (jedyne 98 km od brzegow Australii..). Co prawda rybki i inne morskie zwierzatka troche nas rozczarowaly (daje o sobie znac zepsucie nurami w Indonezji), oczekiwalismy wiekszego urozmaicenia i obfitosci, za to korale niesamowite. Z Townsville ruszylismy na poludnie w kierunku kolejnego parku narodowego Australii wpisanego na liste swiatowego dziedzictwa (World Heritage Site – wybaczcie nieudolne tlumaczenie) - Wyspy Frazer. Australijczycy utrzymuja, ze jest to najwieksze skupisko piasku na swiecie – wieksze nawet niz Sahara. Wyspa ma ok. 120 kilometorow dlugosci z (pln-pld) i ok. 25 km w najszerszym punkcie. Piasek nanoszony byl na nia przez ostatnie 150 mln lat, w kilkunastu etapach, widocznych miejscami (Pinacles, Red Canyon) jako roznokolorowe, ulozone poziomo warstwy piaskowca.
Po wyspie, ktora od 1992 roku jest rezerwatem przyrody poruszac sie mozna wylacznie samochodem z napedem na 4 kola, poniewaz asfaltowych drog tam nie uswiadczysz, a glowna arteria, zwana autostrada to wschodnia plaza, na ktorej obowiazuje ograniczenie do 80km/h.
Ale co tam pisac o drogach, chyba az tak wielu milosnikow off-roadu wsrod czytelnikow nie ma. Widoki niesamowite, pieke biale piaszczyste plaze, lamiace sie z hukiem potezne fale, splywajace ze wzgorz krystalicznie czyste strumienie, bujna rozlinnosc i psy dingo zebrajace o jedzenie:).
Na jednej z plaz lezy wrak liniowca, dumy Australii, ktory kursowal na poczatku XX. wieku pomiedzy Syndey a Wellington, a zakonczyl swoj piekny zywot w dosc marny sposob, a mianowicie zostal sprzedany przez Australijczykow Japonczykom do przerobienia na zyletki. Jednak liniowiec tak bardzo nie chcial opuszczac australijskich wod, ze zerwal sie z holu i zacumowal na wieczny odpoczynek na jednej z plaz Frazer Island (wybor nas wcale nie dziwi).
Do tego dochodza jeziora natrualne spa o wspolczynniku pH rownym pH skory, w ktorych woda jest idealnie czysta, potezne drzewa (swierki i eukaliptusy rosnace do 70 metrow wysokosci) i elementy lasu deszczowego w sercu wyspy.
Zeby nie bylo az tak idealnie, pogoda ciagle raczyla nas chmurami, chlodem i deszczem – nie do konca tak mialo to wygladac w Austaralii, jak ukladalismy plan podrozy. Z Hervey Bay (zaplecza turystycznego Fraser) ruszamy dalej na polnudnie w kierunku podobno przeuroczej Bayron Bay. Pedzimy 700 kilometrow, aby sie okazalo, ze leje tak strasznie, ze nie jestesmy w stanie wysiasc z samochodu. Patrzymy wiec na mape i okazuje sie, ze spotkana przez nas w Wietnamie Australijka mieszka niedaleko (czyli ok 100 km na poludnie) i chetnie spotka sie z nami na kawe/herbate. Port Yamba do ktorego docieramy okazuje sie bardziej urokliwa miejscowoscia niz ultraturystyczne Bayron Bay, a wstepnie umowione spotkanie na herbate zmienia sie w wieczorna kolacje z Marea, jej mezem Bobem i jego bratem bimbrownikiem, ktory raczy nas opowiesciami, podczas konsumpcji pysznej pieczeni baraniej, o tym jak fermentowac i destylowac whiskey, rum, wodke itp. (oraz o tym jak produkowac domowym sposobem, uwaga uwaga Sasiadko - Baileysa!). Kolejnym miejscem na naszej australijskiej trasie bylo wymarzone przez Malego Mongola Hunter Valley, czyli winiarskie zaglebie Nowej Poludniowej Wali, slynace z produkcji winka Semillon. Winnice polozone malowniczo, na lagodnych zboczach wzgorz, poprzecinanych drogami otoczonymi klonami zmieniajacymi powoli kolor lisci na barwy jesieni. Wina pyszne! Wybralismy sie nawet na kurs wiedzy o winie, ktory szczesliwie ukonczylismy otrzymujac potwierdzajacy nasze umiejetnosci certyfikat. Kurs prowadzony byl przez z lekka skacowanego sprzedawce, ktory z pewnoscia wiedzial bardzo duzo o winie i jego testowaniu, i nie byla to bynajmniej wiedza czysto teoretyczna:). Humor i dowcip naszego nauczyciela zdecydowanie sie wyostrzaly w miare prob kolejnych rocznikow i gatunkow win. Maly Mongol takzeopuscil kurs ze zdecydowanie doglebnie wpojona wiedza o winie:).
A teraz aneks obrazkowy od Malego Mongola:

Gory Niebieskie.

Nasz ostatni poranek na wolnosci :) Wokol drzewa, pod nogami ich dlugie cienie i pomaranczowiejaca od slonca ziemia. Pajak czai sie poza konturem zdjecia, a Bromba-kokon spi (jak ponizej).

MM po sesji fotograficznej sama padla ofiara obiektywu. Tu przy kanapkach (z pysznym lokalnym domowym dzemem pomidorowo-passionfruitowym (tu nastapilo zawieszenie HD Malego Mongola i nie pamieta polskiej nazwy)), zastrzyk energii przed gorska wedrowka. Gory Niebieskie to wlasciwie Doly Niebieskie. Miejscowosci i campingi leza ponad dolinami rzek, wiec spacery gorskie maja odwrocony porzadek: najpierw schodzi sie w dol do doliny, a potem wspinaczka z powrotem na gore :)

A to juz na spacerze:

Drzewa na jesien zamiast lisci, zrzucaja kore.

Schodzimy w dol i jeszcze swieci slonce, po drodze do gory zastala nas burza. Przydaly sie jednorazowe peleryny z Fraser Island :)
W dolinie wysoki las niebieskich drzew gumowych :) (tzw. blue gum forest). Bromba postanowil przed powrotem do miasta przyozdobic sie broszka. Broszka to szkielecik stworzonka, ktore jak uprzejmie wjasnili nam napotkani Czesi (zaraz po wzniesiemiu okrzyku "Witamy Sasiadow!"), zrzucilo skorupke i poszlo dalej (jak mniemamy) nago, szukac nowego zycia.

Wodospad Wentworth, ostatni spacer przed wyjazdem w kierunku Sydney.

Jeszcze rzut okiem na gory (to poludniowa czesc Parku Narodowego).
Bromba gotuje ostatni obiad polowy - jak zwykle makaron z sosem, wysmienity. Bromba na zdjeciu jeszcze glodny, chyba widac po minie?
A ponizej juz Sydney, dzisiaj rano. Wstalismy jak dzicy ludzie, czyli wczesnie. Musielismy wicked cara zabrac z pasa, na ktorym zaparkowal, zanim wyruszyly autobusy rozwozic pracusiow z domow do biur. Wicked dzisiaj byl zly i czujac bliskie rozstanie, chlipial i krztusil sie niemal na kazdym skrzyzowaniu, czym niemal zrujnowal plany ostatniej wycieczki (i Brombie napedzil adrenaliny zatrzymujac sie na stromych sydnejskich skrzyzowaniach, a trzeba dodac ze hamulec reczny ma dosc slaby, i oczywiscie na srodeczku). Plany sniadaniowe uratowalo tylko to, ze biuro wickedsowe otwieralo sie dopiero o dziewiatej. Tym sposobem poranna kawa i kanapka nad Pacyfikiem, na sydnejskiej Bondi Beach (dwa w dol).

Po drodze przejazd przez miasto. To handlowa Oxford Street, zdecydowanie mniej wielkomiejska od londynskiej wersji. Zreszta cale Sydney nie jest bardzo wielkomiejskie, przynajmniej nie w sensie amerykanskich miast molochow. Centrum z wysokimi biurowcami nie jest wcale takie duze, a poza nim ciagnie sie w nieskonczonosc pajeczyna ulic z jedno- czy dwupietrowa zabudowa.

No i ostatnie zdjecie wicked cara, juz w towarzystwie rodziny. Nasz wicked car dzisiaj wyrusza z powrotem na polnoc, w siedmiodniowa trase do Brisbane (musielismy sie przeciez dowiedziec o jego przyszlosc!).
Ps. Gratulujemy Edycie i Markowi z okazji przyjscia na swiat Helenki! Buziaki w malenkie czolko od wujka Wojtka i ciotki Kate. A Michalowi i Monice kibicujemy w radosnych oczekiwaniach. Swoja droga po przyjezdzie do Warszawy (i Wroclawia) mamy do odwiedzenia liczna rzesze nowoprzybylych na swiat maluchow. I jedna dame troszke starsza, zeby wszystko jej pokazac w wielkim dziecinnym atlasie swiata!