poniedziałek, 21 kwietnia 2008

Moorea

Tato juz zlagodzil glod czytelniczy, wiec moge spokojnie kontynuowac :) Jestesmy na Moorei, wyspie oddalonej o 18 km od Tahiti. Tutaj wlasnie dowiedzielismy sie, ze podarowany nam zostal jeden dzien - wlasciwie wiec powinnismy zmienic nazwe bloga na "193 days". W samolocie z Sydney wysluchalismy standardowego komunikatu pilota o czasie w miejscu przylotu i Wojtek przesunal zegarek o 4 godziny do przodu. Bylo juz ciemno, udalo nam sie zlapac stopa z lotniska do miasta, bo autobusy raz ze rozklady maja bardzo dowolne, dwa - tak pozno nie jezdza (dolecielismy o osmej, ale odbior bagazu i wymiana pieniedzy na "franki pacyficzne" trwala w nieskonczonosc). No i ceny taksowek powalajace - jedyne 30 dolarow za 5 km do centrum. Jak wspomnial Tato, bardzo tu drogo i albo trzeba sie z tym pogodzic, albo jak najszybciej wyjezdzac, zeby nie zepsuc sobie reszty wakacji liczeniem pieniedzy. Ale jest pieknie!



Wyspy otoczone sa lazurowa woda lagun, fale lamia sie i hucza 100-150 metrow od brzegu. Na plaze i zabudowania nie ma zbyt wiele miejsca, bo teren od razu wznosi sie - gory sa piekne, w wiekszosci porosniete bujna, soczysta zielenia, tylko na pionowych scianach widac nagie skaly. Granie i szczyty maja ostre, poszarpane ksztalty, co niewatpliwie dodaje im uroku. Przez wiekszosc dnia czubki gor schowane sa pod chmura, ktora siedzi nad wyspa jak czapka na glowie. Co ciekawe nie zabiera slonca i w cieniu zwykle pozostaje sam tylko srodek wyspy. Linia brzegu jest nieregularna, na Moorei sa dwie gleboko wcinajace sie w lad zatoki uznawane za najpiekniejsza czesc wyspy. Rzeczywiscie pieknie wygladaja od strony oceanu, ale nam bardzoej podoba sie rzadziej zaludniona poludniowa i zachodnia czesc wyspy. Mieszkamy w budzetowym jak na Polinezje miejscu, choc cene przemilcze. Ale mamy "honeymoon bungalow" czyli w sam raz dla nas :) Bungalow sklada sie tak naprawde w dwoch domkow polozonych w ogrodzie - jeden, kamienny to sypialnia, drugi drewniany to kuchnia i lazienka. Prysznic pod chmurka otoczony bambusowym parawanem. A wszedzie palmy i rosliny, ktore w Polsce rosna tylko w doniczkach. Pieknie!
Mimo wszystko jednak Indonezja pozostaje niezrownana. Poza cenami, wada Polinezji jest to, ze plaza (wiecej jest plaz kamiennych niz piaszczystych) w wiekszosci zawlaszczona jest przez hotele i prywatnych wlascicieli nadoceanicznych dzialek. I choc w teorii po plazy kazdy moze chodzic swobodnie, to cala sztuka w tym, zeby sie na ta plaze dostac! Nie jest to niemozliwe, aczkolwiek drog otwartych dla wszystkich jest dosc malo.
Juz oddryfowalam od tematu czasu... Po przyjezdzie na miejsce zajelismy sie ustalaniem w recepcji, na ile dni zostajemy. A wlasciciel - zreszta Amerykanin - uparcie liczy te dni od 17-tego! A przeciez 17-ty juz byl, zaczal sie po bozemu w Sydney i skonczyl po przylocie do Papeete. No i oczywiscie on swoje, my swoje. Przekonal nas dopiero pewnien Nowozelandczyk, ktory zapytany znienacka bez cienia watpliwosci potwierdzil wersje Marka. Tak wiec nie 4 godziny do przodu, tylko 20 do tylu! I teraz wam przydarza sie wszystko wczesniej niz nam :) Niesamowite wrazenie przezyc dwukrotnie poranek 17-tego kwietnia, raz w Australii, raz w Polinezji.
Dobra zmykam, Bromba ugotowal obiad, a glodni jestesmy strasznie po nurkowaniu. Dokoncze pozniej, i tak spicie :)

Hmmm.. Pyszne. Makaron z sosem coraz lepszy dzieki nowym pomyslom Wojtka :)

Ale do rzeczy. Pare kwestii nam umknelo przez to, ze oprocz pisania jeszcze podrozujemy. Co do Sydney jeszcze zapomnialam napisac, ze weszlismy na Harbour Bridge (http://www.bridgeclimb.com/). Widoki na miasto i zatoke pierwszorzedne. Widok 150 metrow w dol obok wlasnych butow przez kladke z metalowej kraty tez dostarcza dreszczyku emocji. W Sydney udalo nam (i calej reszcie wrzeszczacego tlumu) sie spotkac Keanu Reavesa, ktory przyjechal do Australii promowac jakis nowy film. Niczego sobie wygladal. Ale najlepsze byly wieczory w towarzystwie Roberta, siedleckiego Australijczyka, i jego narzeczonej. Nie ma to jak kielbasa w Irish pubie w towarzystwie rodaka! Zdecydowanie lepsze od Keanu. Oprcz tego Sydney bylo organizacyjne - zakupy cieplejszych rzeczy, pranie i naprawa butow.

To wracam na Mooree. Pierwszy dzien byl bardzo leniwy, ale tego nam bylo trzeba. Mark zainstalowal nas na jedna noc w zbiorowym bungalowie, drewnianym i ze spadzistym dachem, ktory tak przypominal mi Sulistrowiczki (mapy w dlon, 40 km na poludnie od Wroclawia), ze wcale nie mialam ochoty z niego wychodzic. Przekonalo mnie tylko to, ze w przydroznym sklepie sprzedaja bagietki, co oznaczalo, ze nareszcie po paru miesiacach jest szansa na dobre pieczywo :)
Drugiego dnia po poznym sniadaniu (czas mamy jeszcze australijski) dlugi spacer. Jest pora deszczowa, wiec oczywiscie zlapal nas deszcz. Lalo tak mocno, ze przemokla tez palma, pod ktora stalismy. Zaczelo sie takze poruszac cos pod nogami. Z malych norek zaczely wychodzic kraby, wygnane spowodowana deszczem powodzia. Kiedy tylko poruszalismy sie, kierowaly sie swoim zabawnym bocznym krokiem z powrotem do norek, niezdecydowane co gorsze: czlowiek czy nurkowanie we wlasnym zalanym mieszkanku. Obejrzelismy tez wystawe perel - to prawdziwy (obok wanilii) skarb Polinezji, a najslynniejsze sa hodowane tu czarne perly. Jesli ktos lubi bizuterie, to na pewno ma tu z czego wybierac. MM wykazuje jednak w tej kwestii konsekwentny desinteressement :) Bromba sie smieje, ze dzieki temu ma ekonomiczna zone - czyms trzeba sie pocieszyc, a tonacy brzytwy sie chwyta, tak powiem ;) Najlepsza czescia dnia byl wieczor. Wybralismy sie na pokaz polinezyjskich tancow i to bylo naprawde warte obejrzenia. Panowie oczu nie spuszczali z wibrujacych brzuchow i posladkow tancerek, odzianych dosc zwiewne kolorowe chusty albo spodniczki z palmowych lisci. Sama nie moglam oderwac wzroku, to sie nazywa umiejetnosc. Muzyka i spiew oczywiscie na zywo. Stosunkowo niewiele jest partii solowych, wiecej to taniec grupowy - tym trudniejszy, ze oprocz opanowania wlasnego ciala, trzeba tez poruszac sie dokladnie tak samo jak cala grupa tancerzy. Byly tez tance z ogniem, co wygladalo niesamowicie - zgaszono wszystkie swiatla, na scenie kola ognia, a za scena - lsniace w swietle ksiezyca grzywy fal lamiace sie daleko od brzegu. Jak w bajce. Zabawna czescia spektalku byly jego interaktywne czesci - zgadnijcie, kto na ochotnika ruszyl do tanca? Ale mnie tez nie ominelo - o tym za chwile.
Kolejny dzien znowu pozno sie zaczal. Wzielismy rowery i wrocilismy na miejsce tanecznego spektaklu, zeby za dnia obejrzec prowadzona tam (tylko dla prezentacji) hodowle perel. Okazalo sie, ze dokladnie o tej porze, o ktorej dojechalismy, bylo dodatkowe male przedstawienie. No i byla czesc interaktywna, ktorej wylowionymi ze sceny bohaterkami byla pewna Francuzka i MM. Moj rozebrany do palmowej spodniczki partner stanowil wcielenie czegos pomiedzy grozba a obietnica, siegnelam jednak do najglebszych pokladow swoich adaptacyjnych zdolnosci, zeby znalezc sie jakos w sytuacji. Scena, ja, rozebrany Maorys i publicznosc. Katem oka dostrzeglam, ze Francuzka jest w jeszcze wiekszych opalach, poniewaz "jej" Maorys mowiac wprost wiek nadrabia temperamentem. Ostatecznie nie taki diabel straszny, pare plasow i oklaski.
Znacznie trudniejsza okazala sie pozostala czesc dnia. Krotko po drugiej opuscilismy maoryskich artystow i wsiedlismy na rowery, zeby jechac dalej. Do uszu moich po raz drugi doszedl plan Bromby, zeby objechac wyspe dookola (65 km!). Pierwszy raz padl w rozmowie z napotykanymi od pierwszego dnia na Tahiti nowojorskimi Rumunami, ktorzy realizuja ambitnie zamiar kompletnego wykonczenia sie aktywnosciami wakacyjnymi w celu powrocenia smiertelnie zmeczonymi do pracy. (Karkolomne to zdanie, zwycieztwo prawnika nad reporterem!) Kwestie te stawiaja zreszta otwarcie z nieskrywana wcale duma. Takie to czasy aktywnosci ponad wszystko. Ale wracajac do objazdu wyspy, nie potraktowalam sprawy powaznie, uznalam, ze Bromba tak sobie tylko mowi, bo oni objechali na skuterze, to my jeszcze lepiej... Nie, Bromba taki nie jest. Bromba jak mowi, to mowi. Po 20 km zaczynam zywic nadzieje, ze Bromba zmieni zdanie. Sugeruje cos na ksztalt skroconej trasy, tylko do malowniczej zatoki Cooka i juz. Zignorowana. Zaczyna padac deszcz. Ja jestem zachwycona, bo chlodniej, a moze i Bromba zmieni zdanie. Rzeczywiscie zatrzymuje sie pod sklepem, ale nie - zdania nie zmienil. Szczerze pomyslalam, ze chce mnie wykonczyc, zebym mniej gadala. Ostatecznie spedzamy deszcz na sklepowym ganku wcinajac bagietke. No i dalej. Widoki swietne, a kazdy kolejny podjazd coraz bardziej wzyna sie w pamiec. Najlepiej pamietam podjazd po 50 km, kiedy zrozumialam, co mniej wiecej moze miec na mysli Lance Armstrong jak mowi o tym, ze miesnie zamieniaja sie w gluchy stalowy bol (jego lapie to pewnie po 200 km :)) Za to widok byl piekny, brzeg z drewnianymi domkami na wodzie, blekitny pas laguny, 18 km oceanu i przykryte chmurzasta kolderka gorzyste, zielone Tahiti. No i nagroda: 2 kilometrowy zjazd. Po 55 km zrobilo sie zupelnie ciemno (rowery nie mialy lampek, a ksiezyc schowal sie za chmury) i Bromba patrzac na moja mine postanowil, ze zadzwonimy po Marka, zeby nas zciagnal (to powszechna lokalna praktyka z wypozyczaniem rowerow i skuterow - najpierw dowoza rower/skuter do ciebie, a potem ciebie zabieraja z miejsca, gdzie udalo ci sie dojechac). W kazdym razie Mark nie odbieral telefonu (bylo juz zreszta dobrze po godzinach urzedowania). Uratowala mnie sklepowa ekspedientka, ktora jak zobaczyla nasze bezlampowe, kompletnie nieodblaskowe rowery zakrzyknela "ooou, la la!" i zorganizowala nam... publiczny autobus. Publiczny autobus iscie azjatyckim sposobem sie sprywatyzowal i podwiozl nas te brakujace 10 kilometrow (naliczylam 4 podjazdy!).
A dzisiaj nury, chociaz myslam, ze juz po wczorajszych wyczynach, ze tak powiem pletwa nie rusze. Ale widok sprzetu do nurkowania zawsze budzi nowy zapal. Zaczelo sie od cwiczenia nowego wejscia do wody, po indonezyskich wejsciach z plazy, australijskim giant leapie (skok na nogi z gornego pokladu statku) przyszla kolej na fikolka tylem z burty. Ubaw jak na wakacjach dawno temu. Pod woda fantastycznie. Troche koralu, ale przede wszystkim niesamowite zwierzeta. Byly znane nam juz male rekiny "rafowe" (black tip sharks), ale byly tez prawdziwe morskie potwory: 2,5 metrowe rekiny (lemon sharks)! Widzialam je przy pierwszym nurkowaniu az szesc razy - byly blisko i widzialy nas, ale niezagrozone nie atakuja. A powiedzmy sobie szczerze, co my dla nich stanowimy za zagrozenie :) Widzielismy tez dwa ogromne zolwie i 1,5 metrowa barakude, ktora schowala sie w cieniu pod lodka, niebezpiecznie blisko drabinki. Wskoczylismy z Wojtkiem jeszcze po pierwszym nurkowaniu do wody, zeby sie jej przyjrzec. Zabki niczego sobie, po 2,5 centymetra. Na cale szczescie ludzie nie znajduja sie na jej wymarzonym jadlospisie, ale Peter opowiadal nam o niefrasobliwym nurku, ktory postanowil ja poglaskac. Wyszedl z wody lzejszy o wygryziona przez barakude dziure w rece. A po drodze na miejsce drugiego nurkowania znowu przyrodnicza gratka: towarzyszylo nam stado delfinow, skaczace nad ciepla woda laguny. Swiat pod woda jest niesamowity, fascynujacy do tego stopnia, ze czlowiek jakby nie zdaje sobie sprawy, ze plynie niedaleko 2,5 metrowego rekina, albo ze ma nad soba 25 metrow wody. Po prostu zapominasz sie przestraszyc. Skoncze juz moze, bo chyba nie zapomnialam tym razem przestraszyc Mamy :) Ten wpis jest jednak dowodem, ze zyjemy!

13 komentarzy:

majka pisze...

Kochani!!! ja dziekuje za kartke.
pozdrawiam
mm

Anonimowy pisze...

No cóż, kiepskie to pocieszenie, że Wasze dzieci też nie będą "grzeczniutkie" i ostrożne, więc pewnie na własnej skórze sprawdzicie uczucie niepokoju - ta zrzędząca mama (zgadnijcie która?)

Anonimowy pisze...

widze, ze z MM wiekszy nurek niz cyklista i tancerka. a ty Brombo powinienes swoja ekonomiczna zone nosic na rekach, a nie wykanczac 60km wycieczkami rowerowymi - no, chyba ze naprawde za duzo gadala. ale na zahamowanie naszego kobiecego slowotoku sa inne, znacznie przyjemniejsze sposoby niz trening na tour de france :-)ale w obliczu 20-godzinnego czasopomieszania odniose sie do tego incydentu z amerykanskim understanding. MM, nie wiem czy moglabym 'zapomniec sie wystraszyc' plywajac przy 2.5 metrowym rekinie, ktory 'niezagrozony nie atakuje'...! olgita.

kate pisze...
Ten komentarz został usunięty przez autora.
kate pisze...

Ciezko zgadnac, bo obie Mamy wlasciwie wcale nie zrzedza, wiec opis nie za wiele pomaga. Ale skoro mamy zgadywac, to pewnie sytuacja niezwykla i chodzi o Mame I. Czy to Mama I.?! Jesli tak to HURRA, Mamo, witamy na blogu! To brakowaloby tylko Taty I. ;)
Ps. Wrzucilismy widoczki mooreanskie.

majka pisze...

Kasie rownie dobrze sie slucha jak i czyta ;-)
no chyba ze opisuje nurkowanie i musze zamykac oczy.
fajne fotki ;-)
mm

Anonimowy pisze...

opisy krajobrazow, nurkowan i stworow podwodnych powoduja, ze siedzenie w biurze staje sie nie do zniesienia... ;))
zdjecia z australii b. ladne!
pozdrawiam
art

Anonimowy pisze...

Do mnie też doszła kartka! Z Bali! Wzruszyłem się, ocierając ukradkiem łzę szczęścia ;0 Listonosz też się z niej ucieszył ;) Nawet mnie pytał gdzie to jest ...i spróbujcie to wytłumaczyć obrazowo facetowi który nigdy nad rodzimym Bałtykiem nawet nie był, a do teorii o "kulistości ziemi" ma w głębi ducha spory dystans ;) Nieczęsto wiejscy listonosze takie TAKIE kartki doręczają :))) Sprawcie chłopu radochę i kiedyś jeszcze jakąś kartkę (niby mi) wyślijcie. Widoczek zachodzącego nad plażą słońca rzecz jasna piękny!
...teraz szukam już tylko jakiegoś zdolnego młodego lekarza (może być kryptolog-amator) by mi ją odszyfrował i przeczytał tekst :)))
Pozdrawiam
Naleśnik
Ps. MM nie drażnij już rekinów! I bój się ich! :))) Miej litość nad serduchem swej mamy :)

Anonimowy pisze...

to ja tez dziekujac sie pochwale kartka - z Sydney! odpowiadajac na pytanie z kartki to wiedzcie ze w Ameryce jest straaasznieeee tanio! ceny zupelnie niegodne Ameryki;-) bylo we wpisie cos o zakupach wiec sugeruje z zakupami wstrzymac sie az sie znajdziecie w strefie dolarowej!;-)

no wlasnie "niezagrozony nie atakuje".... a contrario Pani Mecenas zagrozony atakuje...!!!;-)
MK

Anonimowy pisze...

Kochani, my rowniez cieszymy sie kazdym Waszym wpisem i oczywiscie regularnie czytamy, a szczegolnie tym, ze rekiny potraktowaly Was z dystansem.
Poniewaz w ostatniem opisie całkiem pogmatwliscie nam daty i godziny, to dzisiaj juz skladamy Wojtkowi najlepsze zyczenia imieninowe.
Calujemy
Ciocia i Wujek

Anonimowy pisze...

Jesli dobrze wyliczylem to obecnie roznica czasu miedzy Polinezja a Polska wynosi 12 godzin wstecz tj
jesli u nas jest godz.1 w nocy dnia
23.o4 to u nich jest 13 po poludniu ale 22.04.Wojtkowi wiec skladamy zyczenia 24 aby dotarly do solenizanta 23 kwietnia.
Tato J

majka pisze...

Wojtusiu!!!
... Życze Tobie palców, co rozrzucają włosy po karku delikatniej niż
wiatr. Ust,co potrafią w skupieniu dotknąć Twoich ust.
Serca, co przyśpiesza wtedy, gdy należy, a gdy trzeba - zwalnia.
Oczu,w których własne oczy widać wyraźniej niż w lustrze.
Domu, do którego wchodzi się po ziemi czerwonej od radości życia.
Dużo milości.
W końcu tylko dla niej warto trwać...

Unknown pisze...

Jako stary fan pana Verne od razu mówiłem, że pewnie z dniami wam się coś walnęło ;-)

Najlepszego z okazji imienin

Marcin K.