niedziela, 17 lutego 2008

kambodza i po drodze

Jestesmy juz w Kambodzy, dokladniej w Siem Reap. Jutro skoro swit wybieramy sie zwiedzac skarb Azji Poludniowo-Wschodniej Angkor Wat. Samo Siem Reap jest krotko mowiac straszne. Las hoteli, kierowcow tuk-tukow, natarczywych naganiaczy wszelkiego rodzaju. Zanim jeszcze autobus zatrzymal sie na dworcu, w okno obok mojego siedzenia tluklo iles piesci wymachujac napisami z nazwami hoteli i reklamami tuk-tukow. Tlum obskoczyl nas na ostatnim stopniu autobusu, pukajac w plecy i po ramionach, wykrzykujac "lady, lady". Pamietajac opowiesci Lukasza i Ewy z Afryki kompletnie nie reagowalismy, wolno posuwajac sie w strone luku bagazowego. Nerwy puscily mi, kiedy jeden z naganiaczy krzyknal "jaaaaaaaaaaaaaaa!" prosto do ucha, zeby odwrocic moja uwage od ulotki innego hotelu. Odpowiedzialam tym samym, dodajac jeszcze kilka decybeli, byl mocno zdziwiony. "Moja zona chciala powiedziec, ze nigdzie z toba nie pojedzie", rzeczowo wyjasnil Wojtek. Tak, poltora dnia w drodze mocno mnie widac zniecierpliwilo :)
W kazdym razie, z Luang Prabang pojechalismy przepelnionym poza pozorne granice mozliwosci autobusem do Phonosavan, ogladac setki kamiennych garnkow rozrzuconych w okolicy.
Towarzyszyli nam przy tym Tobi i Matthias, dwaj weseli Niemcy mieszkajacy tymczasowo w Chinach. spedzilismy z nimi wieczor w knajpce o uroczej nazwie "Crater" chroniac sie przed chlodem i ogrzewajac herbatka z odrobina czegos mocniejszego, bo temperatura w nocy spadla do -5 st. C. W Phonosavan mozna sie tez sporo dowiedziec o "Sekretnej Wojnie", ktora Amerykanie prowadzili w Laosie w latach 1964-73. Aby storpedowac szlak Ho Chi Minha - linie transportowa pomiedzy polnocnym a poludniowym Wietnamem, zrzucono na Laos 2 miliony ton amunicji, ktorej spora czesc ciagle tkwi w ziemi w postaci niewybuchow. Do tej pory powoduje to smierc i kalectwo, podobno jedna trzecia ofiar to dzieci, dla ktorych male okragle "bombies'" wielkosci pileczki tenisowej to doskonala zabawka. Slabo sie robi, kiedy czlowiek patrzy na statystyki wypadkow i zdjecia. Aby nie pozostawiac tak, tragicznego obrazu tego regionu musze dodac, ze w wiosce polozonej kolo 3 grupy garnkow odbyl sie miedzynarodowy mecz fudbolowy na szczycie pomiedzy Lao Champions i Europe Superstars, zakonczony zwycieztwem gospodarzy 4:3. Na nasza obrone musze dodac ze liczba zawodnikow gospodarzy aktywnych na boisku wzrosla w trakcie spotkania z 3 do 7 co pewnie przesadzilo o naszej dramatycznej porazce:).
Niemniej z okazji tego niesamowitego spotkania, dopingiem wspierala gospodarzy polowa wioski, a druzyne z Europy
Z Phonosavan polecielismy (tak! Lao Airlines) do Vientane, lezacej na granicy z Tajlandia stolicy Laosu. Chyba tam najlepiej widac, ze w porze suchej Mekong plynie na pol gwizdka. Olbrzymie koryto rzeki zamienilo sie w polowie w plaze, choc wciaz widok rzeki jest imponujacy. Pospacerowlismy kilka godzin i.. postanowilismy jechac dalej na poludnie. Warta wspomnienia jest ogromna ozdobna budowla - laotanski luk triumfalny, a wlasciwie zamontowana na niej tablica, z takim to oficjalnym opisem: "Z bliska budowla robi jeszcze gorsze wrazenie, wyglada jak betonowy potwor."
Rozbrajajaca szczerosc. Niedaleko zlokalizowany jest jeszcze jeden betonowy potwor - amerykanska ambasada, najwyrazniej w wiecznym stanie oblezenia. Ulice, przy ktorej jest polozona, zamieniono w betonowy tunel z ciezka metalowa brama. Ugh.. W Vientane dowiedzielismy sie takze, jak daleko mozna posunac sie w eksploatacji tuk-tuka (wtedy nie wiedzielismy jeszcze, ze ten trend w motoryzacji bedzie sie poglebial im dalej na poludnie, osiagajac apogeum pomiedzy Kratie a Kapong Cham w Kambodzy :)). Ten, ktorym jechalismy na dworzec autobusowy, doslownie ledwo zipial. Kierowca nadrabial mina i wesoloscia, ktora graniczyla z lekkim upojeniem (a moze nawet nie tylko graniczyla). Za wszelka cene unikl zatrzymywania sie na czerwonym swietle, poniewaz oznaczalo to koniecznosc ruszania z miejsca. Innymi slowy, dobra minute tkwienia w bezruchu, w czasie ktorej silnik tuk-tuka wydawal z siebie potezne glosy agonii, a kierowca nerwowo naciskal pedal, a raczej to, co z niego zostalo. Troche jakby ruszal z trojki (co znowu nie jest takie bardzo niemozliwe ;), co moge przyznac, poki Bromba pije Angkor Beer za pol dolara). Kiedy juz wydawalo sie, ze dojezdzamy do celu, wylaczyl silnik, odpowiadajac na nasze pytajace spojrzenia lakonicznym: "my tuk-tuk very hot!".
Z Vientane pojechalismy do Pakse, a stamtad do Champasak.
Uroczy prom przez Mekong
W Champasak wybralismy sie na sypatyczna przejazdzke rowerowa w zdluz Mekongu do kompleksu swiatyn z 6-8 wieku z okresu krolestwa Chenla, z ktorego pod koniec 8 wieku wylonil sie lokalny hegemon w postaci krolestwa Angkor, ktore pelnilo te role do konca 14 wieku, kiedy zostalo rozparcelowane przerz sasiadow (w szczegolnosci tych z za zachodniej granicy). Tyle rysu historycznego. Po drodze mijalismy lokalne wioski,
pola ryzowe, swiezo obsadzone ryzem i porazajace nasze oczy soczysta zielenia.
Kompleks swiatyn zrobil na nas niesamowite wrazenie, swiatynie polozone na zboczu gory na kilku tarasach.
Najnizszy przeznaczony byl dla zwyklych wiernych, a dostep do kolejnych byl coraz bardziej graniczony, wstep do najwyzej polozonej swiatyni, w ktorej ciagle pod metalowym daszkiem - to chyba wspolczesna laotanska konstrukcja:) znajduje sie postac buddy do ktrorego przychodza modlic sie wierni, mieli wylacznie najwazniejsi mnisi i krol (tak przynajmniej twierdzi lonely planet). Do swiatyn wchodzi sie po bardzo stromych, rozpadajacych sie ze wzgledu na wiek schodach otoczonych szpalerem bezlistnych drzew, ktore na koncu galazek maja biale kwiatki - niesamowity widok.
W drodze powrotenj z Champasak, w celu uczczenia amerykanskiego swieta sw. Walentego wybralismy sie na "romantyczny" obiad w lokalnej restauracji. Widac swiety nam sprzyjal bo jedzenie okazalo sie najlepsze i najtansze z tego co dotychczas jeslismy w azji poludniowo wschodniej. Maly Mongol spozywal lokalna warjacje na temat pad thai i popijal szejkiem bananowo papajowym, Bromba natomiast zamowil "Chicken noodle soup", ktora podawana byla w miseczce wielkosci malego wiadra:) i "sweet and sour chicken" - pychota. Szczegolnie kurczak w sosie slodko kwasnym, bardzo prosto przyzadzony: kurczaczek podsmazony z warzywami (marchewka, cebulka, ogorek, papryka, zielone chili (to chbya wszystkie)) i polany sosikiem, ktorego skladu niestety nie znamy, a wydaje sie ze stanowil clue calego dania. Wszystko zapijane lokalnym piwe o uroczej nazwie Lao:) W drodze powrotenej Maly Mongol w celu zaspokojenia potrzeby deseru nabyl swiezego ananasa, ktorego Bromba pozniej pieczolowicie obieral. Ja niepozostajac w tyle, kupilem malego arbuzika, ktorego zmeczylem nastepnego dnia na sniadanie:) Z Champasak zrobilismy szybki wypad na Don Det jedna z 4000 tysieczy wysp polozonych na Mekongu na granicy z Kambodza w rejonie zwanym Sipandon. Wysepka urocza, zamieszkalismy w drewnianej chatce na brzegu Mekongu, wynajelismy ulubione rowerki za calego dolara za dzien (zdzierstwo) i pojechalismy ogladac wodospad, ktory okazal sie duzym przelomem, i slodkowodne delfiny.
Widoki niesamowite, ja nie czje sie na silach, a Maly Mongol po spalaszowaniu kurczaka z frytkami i salatka nie ma ochoty, wiec niech nasze nieudolne zdjecia oddadza przynajmniej czesc klimatu.
Sipandon oposcilismy nastepnego dnia rano, po obejrzeniu wschodu slonca nad Mekongiem i spalaszowaniu swiezego ananasa (zgadnijcie kto byl inspiratorem, a kto obieraczem:)), i po 1,5 dnia podrozy oraz wielokrotnej zmianie srodka transportu, dotarlismy tak jak juz to stalo na poczatku posta do Siem Reap. Jutro czeka nas glowna atrakcja Kambodzy, a pozniej do Phnom Penh.

Mala aktualizacja, po problemach technicznych z publikacja posta. Dzisiaj bylismy w Angkor ogladac swiatynie. Pobudka o chorej nawet jak dla nas 4:30 rano. Po krotkiej probie jazdy na rowerach, ktore ulegly dezintegracji po przejechaniu ok 500m przerzucilismy sie na tuktuka:) Angkor o swicie i nie tylko robi niesamowite wrazenie, pomimo 12 godzin spedzonych na zwiedzaniu najrozmaitszych swiatyn, ciagle nie mamy dosc, jutro czesc dalsza (chociaz poczatkowo planowalismy poprzestac na 1 dniu zwiedzania). Wieczorami fundujemy sobie obowiazkowy masaz stop po calodziennym maszerowaniu. Pozniej kolacyjka, jedzenie tutaj jest rewelacyjne, samzone warzywa, curry, zupy slodko-kwasne i oczywiscie obowiazkowy nieziemski ryz. Maly Mongol okrasza wieczory pysznymi szejkami owocowymi i oczywiscie szkalneczka czegos mocniejszego w czym mu chetnie towarzysze. Tyle na dzisiaj, jutro znowu pobudka przed 5, na opis wrazen ze swiatyn musicie poczekac na Malego Mongola, ja nie czuje sie na silach, zeby wyrazic slowami to co widzielismy, a zdjec tu uplowdowac sie ze wzgledu na zolwie lacze (Zolwiu bez obrazy) nie da.

5 komentarzy:

Anonimowy pisze...

no i znowu jestem pierwszy;-) mam nadzieje ze moj boss tu nie zaglada bo jak sie wytlumaczyc ze to w ramach pracy...;-)
ale wpis jest tak dlugasny ze nawet ja nie mam tyle czasu w pracy, wiec na razie nie odniose sie do tresci! chcialem tylko pokazac ze sledze na biezaco..;-)
MK

Anonimowy pisze...

Z tego wszystkiego, to sobie chociaż ananasa chyba zakupię. Jak mocno się skoncentruję, to może nawet świątynię sobie wyobrażę, albo chociaż gołe drzewo z białymi kwiatkami.
Buziaki z Wro:)
Pat

Anonimowy pisze...

MK, chyba napisaliśmy w tym samym momencie, ale Twoje łącze okazało się bardziejsze...
:):)
Pat

Anonimowy pisze...

ja przeczytalam od deski do deski (od piksela do piksela?) i... wybaczylam dlugie milczenie. tez mam ananasa, tylko zapuszkowanego. i sporo czerwonego wina we krwi, wiec zostawiam slad i milknę :) pli

Anonimowy pisze...

ananas u mnie w puszce zawsze obowiązkowo jest...

wino też...

ale przedkładam ostatnio rakiję nad czerwony płyn....

trzymajcie sie ciepło i szalejcie ile wlezie....

MjK