czwartek, 8 maja 2008

Boliwia

Dawno juz nie pisalam, przynajmniej tak sie czuje. Slowa od razu nie przychodza do glowy, ale mam nadzieje, ze z kazdym zdaniem bedzie lepiej :) Moze to dlatego, ze palce skostniale. Jesien na wysokosci 4000 m. n.p.m. jest raczej chlodna, a do tego ostatnie dwie godziny spedzilismy zwiedzajac klasztor Swietej Teresy w Potosi, a mury gruuube i malo okien. W czasach kolonialnych bogate rodziny uwazaly to za zaszczyt, ze za 2 tysiace zlotych monet mogly oddac druga corke na zawsze do klasztoru, zeby wymodlila im potrzebne laski. Jako druga corka, z wdziecznoscia wobec Losu odnotowalam, ze szczesliwie bylo urodzic sie te 200 czy 300 lat pozniej i zupelnie w innych okolicznosciach.
Mielismy napisac z Salty, a jestesmy juz duzo dalej na polnoc. To nadrabiam:
Salta nie zachwycila nas na pierwszy rzut oka, dotarlismy tam w niedzielny poranek, wiec na ulicach pusto, a do tego slonce schowane za kilkoma dobrymi wartstwami chmur. No i nastroje nienajlepsze, wiadomo dlaczego. Troche odsypiania i wybralismy sie na spacer. Odwiedzilismy muzeum wyokogorskiej archeologii, gdzie przechowywane sa rzeczy, wlasciwie nie powinnam uzyc tego slowa, ale o tym zaraz, znalezione w wysokogorskich swiatyniach. Sakralne figurki, bizuteria, ozdobne stroje. Ale przede wszystkim bardzo dobrze zachowane dzieki wysokosci i temperaturze ciala dzieci, ktore skladano jako ofiary dla bogow. To musialo byc szokujace znalezisko. Widok ciala sprzed 500 lat, zamnietego w gablocie imitujacej wysokogorskie warunki, wywoluje dziwne uczucie, fascynacje pomieszana z przerazeniem.
W poniedzialek Slata odzyla, zrobilismy przeglad bagazy i na poczte, zeby wyslac paczke do Polski. Panie obslugujace we dwie okienko miedzynarodowych paczek po angielku ani mru mru. Ale nic to. Byly jak w muchy w smole, co rusz poswiecaly uwage czemus innemu (i niemal zawsze dana rzecz wymagala jednoczesnej i natychmiastowej uwagi ich obu), przerywajac kilkukrotnie i tak dosc skomplikowany proces nadania paczki do Polski :) Uciekl nam oczywiscie autobus, wiec poszlismy na dworzec z nadzieje, ze bedzie autobus chociaz w kierunku boliwijskiej granicy. Po dwoch przesiadkach dotarlismy do Purmamarki, pierwszej wioski w przepieknym kanionie Quebrada de Humahuaca. Po kanionie autobusy jezdza dosc czesto, wiec mozna wysiadac i ogladac dane miejsce, a nastepnym autobusem jechac kilkanascie kilometrow dalej. Purmamarca jest urocza wioska, ze starenkim niskim kosciolem, polozona pod Wzgorzem Siedmiu Kolorow. Kolory oczywiscie od mineralow, ktorych kolejne warstwy nadaja skale taki wyglad.
Dalej do Tilcary. Bromba mial juz dosc, takze dlatego, ze wjezdzalismy coraz wyzej, wiec zasiadl w internetowej kafejce. A ja popedzilam przez zelazny most nad wyschnieta rzeka ogladac przedkolumbijskie fortyfikacje i piekne widoki na polnoc i poludnie, wzdluz kanionu. Straznik nie chcial mnie wpuscic, bo juz zamykali, ale po kilku blagalnych spojrzeniach podniosl przed moje oczy swoj zegarek, usmiechnal sie i powiedzial, ze mam 15 minut i punkt szosta musze byc z powrotem pod brama. Blysk w oczach i tyle mnie widzial. Widoki rzeczywiscie piekne, wsrod wysokich kaktusow na wzgorzu rekonstrukcje kamiennych domow i murow. A dookola wzgorza we wszelkich kolorach - od czerni przez brazy do czerwieni i brudnej bieli. Skala mniejsza niz w Andach, ale powietrza i tak wystarczy na pare glebokich wdechow :)
Po zmroku zlapalismy autobud do La Quiacy, miasta granicznego. Zimno tam bylo juz jak diabli, po zachodzie slonca w ciagu paru minut robi sie naprawde zimno. Pokoj bez ogrzewania, nic to, ale i bez cieplej wody, a to juz gorzej. Jak sie dmyslacie, zostawilismy kapiel na pozniej. Rano razem z tragarzami-mrowkami, nieodzownym elementem przygranicznych miejscowosci, przekroczylismy granice z Boliwia. Villazon kolorowe, targowe. Ale dworzec autobusowy poza pasazerami i mnostwem sprzedawcow biletow wydawal sie dziwnie pozbawiony srodkow transportu. Jak w paru innych miejscach na swiecie, nie wylaczajac miejscami Warszawy, autobusy jezdza tu stadami. O danej godzinie rusza ich szesc czy siedem, potem przez caly dzien nic i wieczorem kolejna hrda rusza znow do danego celu pdrozy. Autobus do Tupizy odjechal 20 minut przed naszym pojawieniem sie na dworcu. Po obowiazkowej pielgrzymce przez punkty sprzedazy roznych przedsiebiorstw transportowych i krotkich deliberacjach zdecydowalismy sie na taksowke. Pierwszy odcinek drogi skonczyl sie w zakladzie wulkanizacyjnym - swietny biznes swoja droga, w kraju w znacznym stopniu pozbawionym asfaltu, pelnym za to skal i kamieni. Szyba wymiana kola dojazdowego i ruszamy. Okolica pusta, co pewien czas domy ruiny, domy duchy. Od czasu do czasu plamka zywych kolorow przy wiekszym krzaku, albo resztce muru. Z bliska widac kapelusik, dwa dlugie warkocze, kilka warstw swetrow, mocno pofaldowna spodnice z halka i kolorowy garb na plecach pelny chrustu albo innych dobr. Dziwne miejsca, zeby siedziec i czekac, dziwne miejsce zeby byc. Moze ktos sie tam zatrzymuje i gdzies je zabiera. Nasz kierowca nie byl zbyt rozmowny, wiec nie wiem. Mijanie innych pojazdow oznaczalo chwilowy brak widoku przez przednia szybe, kazdy pojazd na tych drogach ciagnei za soba chmure pylu. Od czasu do czasu zjezdzalismy tez w bok na mniej ubita droga, zwykle byl to objazd zawalonego mostu, na szczescie o tej porze roku da sie przejechac przez suche koryta rzek, nie wiem, jak przemieszczaja sie, kiedy tylko kilka godzin deszczu napelni te koryta woda. Pewnie czekaja na kilka godzin slonca..
Udalo sie tez ustalic, gdzie znajdowaly sie wszystkie autobusy, ktorych nie bylo na dworcu. Zaparkowane bez ladu i skladu nad brzegiem dosc niemrawej rzeczki, jak kolorowa flota zatrzymana w srodku bezladnych manewrow, czekaly na swoja kolej na ochlapanie brunatna woda.
Wreszcie Tupiza. Znowu pielgrzymka po dworcu, zeby ustalic kiedy bedziemy mogli ruszyc dalej, do Potosi. Slonce rozgrzalo ulice i w powietrzu znowu pyl. Zaszlismy do Alejandro tours, zeby jakos zagospodarowac te kilkanascie godzin czekania. No i bylo wspaniale, krajobrazy niewiarygodne, skaly znow we wszelkich kolorach i ksztaltach. Za zboczach wzgorz kaktusy i (wreszcie) lamy!
Nocny autobus do Potosi. O trzeciej w nocy zatrzymal sie przed zamknieta brama dworca. I stal tak do piatej. Najpierw nie zareagowalismy, na zewnatrz zimno i ciemno, my zaspani, nikt sie nie rusza, nikt sie ne rwie do wysaidania. Widocznie tak musi byc. O piatej zowu sie obudzilam. Przed wejsciem do auobusu ustalilam, ze jestesmy w Potosi. Dlaczego nie wysiadamy? Przeciez jeszcze jest tak wczesnie, pada logiczna odpowiedz wspolpasazera. No dobrze, ide do kierowcy. Ten ze zloscia odpowiada, ze stoimy, bo musimy stac, bo takie jest prawo i koniec. Plecakow tez mi nie da, bo przeciez jeszcze mnie nie dowiozl na miejsce przeznaczenia. Racja, miejsce przeznaczenia jest za brama, kilka metrow dalej. Wracam na siedzenie, ale za chwile ruszamy. Taksowkarz informuje mnie uprzejmie, ze przed piata sie nie wysiada, bo jest niebezpiecznie.
W Potosi znowu odsypiamy. Dlugie sniadanie w kawiarni na glownym, pieknym placu miasta. Za oknem maszeruja procesje szkolne, miejska orkiestra w blyszczacych strojach. Swieto szkol i rocznica najstarszego college w miescie. ¨Bogaty jak Potosi¨, nietrudno sie domyslic, skad wzielo sie to powiedzenie. Wystarczy spojrzec na fasady budynkow, frontony kosciolow. No i glebiej, do wnetrz ze srebrnymi naczyniami, starymi obrazami w zlotych ramach, swiecacymi oltarzami, porcelana ze wszystkich stron swiata. Ale sekret tkwi we wnetrzu Cerro Rico. Gorujaca nad miastem, miesci labirynt tuneli eksploatowanych przez podobno trzysta kopalni. Tam ruszylismy po poludniu. Najpierw obowiazkowy przystanek na zakupy, podarunki dla gornikow z milej tradycji staly sie juz turystycznym obowiazkiem. No wiec ladujemy do toreb: liscie koki, 96% alkohol w plastikowych butelkach, papierosy, oranzade, troche potasowej saletry i lonty. Wygladamy jak ufoludki, w szaruch kombinezonach i kaskach. Na grubym pasku wisi bateria do lampki. To wchodzimy. Za plecami blyszcaca plama dnia, po chwili znika za pierwszym zakretem. Pod nogami tory dla wagonikow i sliskie, geste bloto. Na wysokosci oczy rury, jedna ze skondensowanym powietrzem, druga - z wydluzajaca zycie woda. Woda nie jest doprowadzana do wszystkich kopalni, tylko do tych o wyzszym standardzie. Dzieki niej przy wierceniu, pyl wyplywa z dziury w skale cienka brudna strozka i mniej jest go w powietrzu, a tym samym i w plucach gornikow. Nie ma tu innych zabezpieczen. Woda wydluza czas pracy gornika-wiertacza od standardowych 4- 6 lat od wejscia do kopalni (szesc to jak powiedzal nasz przewodnik wynik dla ¨super macho¨) nawet do 10-15. W scianie na koncu korytarza dwoch gornikow zrobilo 15 odwiertow. Kiedy wracamy tam po wedrowce innymi korytarzami wszystko jest juz przygotowane, z dziur wystaja ogony lontow. Mamy szesc minut, zeby odejsc na bezpieczna odleglosc. Co? To oni, teraz? Oswaldo pyta, czy wiemy, kto to byl Carl Lewis. No, ile? 9 sekund na setke? A wy macie az szesc minut! Nie trzeba nas namawiac do odwrotu, za plecami tym razem kilkanascie swiatelek, jak ognie na choince. Zatrzymujemy sie za zakretem. Dwie Angielki chca isc koniecznie do wyjscia, ale same go nie znajda. Za chwile huk, glosniejszy niz sie spodziewalam. I ruch powietrza, szukajacego wyjscia, przechodzi jak niewidzialna sciana przez miejsce,w ktorym stoimy. Przerwa do kolejnego wybuchu wydaje sie dluga. Zatykam uszy, odtykam. Kiedy? Za chwile jest. Znowu czekam. I tak jeszcze trzynascie razy. Bromba zachwycony.
Kiedy wychodzimy na zewnatrz, slonce juz zachodzi. Mozna to stwierdzic momentalnie, z zamknietymi oczami, po gesiej skorce na rekach. Na koniec dnia nagroda, steki pyszniejsze niz w Argentynie. Uwiecznione! Objedzeni nie mozemy zasnac, odzywa sie tez bol glowy, jednak jestesmy wysoko. Wreszcie o siodmej rano sms. Aga i Maly sa w pokoju pietro nizej. Hurra! Wojtek odbiera porcje polskiej prasy :) Zalatwili mnie na amen, teraz nie ma szans, zeby Wojtek zajrzal do przewodnika. Sniadanie na lokalnym targu, z pomoca kilku osob udalo sie znalezc w labiryncie owocow i surowego miesa, stoisko z kawa i bulka z dzemem. Jutro wyruszamy razem na salary, odezwiemy sie pewnie dopiero z Chile.
Ps. Komputer nie widzi aparatu, musicie nam wybaczyc. Nadrobimy!

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

"..podarunki dla gornikow z milej tradycji staly sie juz turystycznym obowiazkiem. No wiec ladujemy do toreb: liscie koki, 96% alkohol w plastikowych butelkach, papierosy, oranzade, troche potasowej saletry i lonty..."

Iście "bombowy zestaw turystyczny" ..naćpają się koką, popiją 96% spirytusem, a jak w głębokiej pijackiej melancholi, dojdą do dość oczywistego wniosku, że życie górnika jest w sumie do bani ...to lonty w saletrę i bum :)))
...w sumie MM czy zamieszczacie te fotki czy nie, coraz mniej istotne jest. Piszesz na tyle plastycznie i obrazowo (marnujesz się u prawników), że przynajmniej ja, czytajac te Wasze relacje, coraz spokojniej te "łobrazki" sobie wyobrażam.
Pozdrawiam
Naleśnik-co-łazi-po-majowym-lesie :)

Anonimowy pisze...

MM, chyba znowu przerazilas mame! wysoko i zimno, jazda podejrzana taksowka po wyschlych korytach rzek za stadem autobusow, no i ta kopalnia.. po 'szczekach III' to nastepna dawka adrenaliny tylko dla ludzi o mocnych nerwach (jak Bromba) :-)
olgita.
ps. tak, marnujesz sie Kasiu u prawnikow.