sobota, 3 maja 2008

Difunta Correa


Troche jest kiepsko. Pojechalismy wczoraj do Vallecito. To taki argentynski Lichen, tylko ze na czarnej liscie Kosciola. Czczona jest tam uznawana przez Argentynczykow za swieta kobieta o nazwisku Difunta Correa. Jej maz zostal powolany do wojska i kiedy wyruszyl z domu, Difunta z ich synkiem ruszyla za jego oddzialem. Umarla z glodu i wycienczenia, a cudowne w jej historii jest to, ze synek, ktorego zabrala ze soba, przezyl zywiac sie mlekiem z piersi zmarlej juz kobiety. Do Vallecito przyjezdzaja Argentynczycy, zeby prosic o laski, o opieke, zeby podziekowac. Dla nas Difunta byla pechowa. I nie pomogl nawet zupelnie legalny Sw. Antoni. Otoz stracilismy zdjecia z ostatnich dwoch miesiecy. W nocnym autobusie z Difunta Correa do San Augustin de Valle Fertil zorientowalismy sie, ze w malym plecaku nie ma data banku. Wrocic od razu sie nie dalo, wysiadanie z autobusu w nocy na polpustynnym pustkowiu na nic by sie nie zdalo. Staralismy sie nie tracic nadziei, ale niestety znaleziony data bank stanowi lakomy kasek nawet dla pielgrzymow. Zreszta nie wiemy, co sie z nim stalo. W kazdym razie noc byla krotka, bo po dwoch i pol godzinie snu, o 3 rano wsiedlismy w autobus, zeby wrocic 170 km do Difunty. Po drodze tlumaczenie po hiszpansku, co sie stalo, i zostawianie maila i numeru telefonu, gdzie sie tylko dalo. Kiedy dotarlismy do Difunty bylo jeszcze ciemno. Obeszlismy miejsca, gdzie bylismy poprzedniego popoludnia i wieczoru, dokladnie obejrzelismy kazdy kawalek ziemi wokol lawki, na ktorej spedzilismy prawie trzy godziny, czekajac az przyjedzie kolejny autobus. Pytalam w knajpie, gdzie jedlismy, w knajpie przy miejscu, gdzie zatrzymuja sie autobusy, na policji i w administracji sanktuarium Difunty. Nic. Rozmowy zreszta byly dlugie, wyobrazcie sobie tlumaczenie co sie stalo wczoraj, jesli sie nie zna czasu przeszlego i ma dosc waski zasob czasownikow :) Ac i jeszcze tryb warunkowy, a wlasciwie warunkowo-zyczeniowy - ze jak ktos znajdzie, to prosze zeby zadzwonic... Moze jeszcze jakims cudem sie znajdzie, ale chyba mozecie i wy juz pogodzic sie ze strata, bedzie duzo mniej zdjec do ogladania :( Zrobilismy dzisiaj spis z pamieci, tego co nam sie kojarzy ze ¨zgubionymi miejscami¨, czekajac na transport z powrotem do San Juan (zrezygnowalismy z powrotu do Valle de la Luna, bo chcemy zdazyc na spotkanie z Aga i Malym w Boliwii). Nastroje ratuje nam blog, na ktorym pare zdjec udalo sie zachowac. Przynajmniej blog nie moze wypasc z plecaka :) Po poludniu jedziemy do Salty, gdzie bedziemy jutro rano. Nota bene, mielismy w Salcie zaplanowany dzien techniczny na wypalanie plyt ze zdjeciami. Co takiego mawial Forrest Gump? Choc szkoda nam wieczorow przy zdjeciach, przekrzykiwania sie w ¨a pamietasz, jak..?¨ i rzeczy, ktorych nie bedziemy mogli wam pokazac, to mimo wszystko staramy sie nie podupadac na duchu, co obejrzane na zywo, to obejrzane.
A teraz cos dla Was:
Wnetrze jednej z kaplic. Na postumencie lezy rzezba Difunty z synkiem przy piersi. Naokolo zbieranina rzeczy, ktore przywoza ze soba pielgrzymi: zdjecia, tabliczki z podziekowaniami (ich tez pelno na scianach budynkow), plany mieszkan do pobogoslawienia, tablice rejestracyjne samochodow, rysunki. W innych salach bylu modele domow, samochodow, ktos zostawil rower, ktos wypchanego psa, pluszaki, sa dwa stare automobile, sa suknie slubne, obrazy, odznaczenia sportowe. No i mnostwo plastikowych butelek z woda, tradycyjnie ofiarowanych swietej, ktora umarla z glodu i pragnienia. Na wzgorzu obok cale osiedla.
A to juz wzdluz jezdni, obok namiotow ze sklepami. Fiat 125 w wersji pickup. A ponizej.. mysleliscie, ze wymarli? (nieostro, ale chyba widac)

A na samej gorze zdjecie Wojtka, kiedy jeszcze bylo nam do smiechu (chc na zdjeciu mina obrazona, ale to zarty). Nawiasem mowiac czekanie na autobus bylo bardzo wesole. Bylo zimno, wiec trzeba bylo sie ruszac. Zaczelismy od pajacykow, potem przypominalismy sobie nasz pierwszy taniec z wesela (pamietalismy tylko nozke i przechyl ;) widac nie byly te kroki zbyt ugruntowane), a potem MM biegala na czas wokol klombu. No i jeszcze skakalismy na jednej nodze z dwojka argentynskich dzieciakow. To do napisania z Salty!

12 komentarzy:

Anonimowy pisze...

jasna cholera, wspolczuje wam straszie! znam to uczucie straty doskonale - w koncu nie ma wyjazdu, w ktorym nie stracilabym aparatu i/lub portfela... bedziecie musieli obrazowo opowiadac:-)

a propos salty, czy zamierzacie zlapac slynny pociag? mnie, przed trzema laty, uciekl prawie sprzed nosa... wiec trzymam za was kciuki. no i - koniecznie - purmamarca + i solne pustynie, albo jeszcze w argentynie, albo w uyuni, po stronie boliwijskiej!
pli

Anonimowy pisze...

Bardzo, bardzo mi przykro. Tylu widoków nie zobaczymy, ..., ale co tam - opowiecie może jeszcze barwniej - wierzę. Uśmiech i do przodu Dzieci :)
Buźka - mT

Anonimowy pisze...

ojjj, strasznie mi przykro.....
przypomniel mi sie grzesiek, ktoremu ukradli torbe foto na okeciu po przylocie z karakorum.....
ale nic, najwazniejsze co w glowach i duszach zostalo:) buziaki kura

Anonimowy pisze...

Przykrość wielka, ale co się odwlecze...
Po prostu musicie tam jeszcze wrócić, zapewne w innej konwencji, żeby się nie powtarzać, ale jest to możliwe.
Zatem nie ma tego złego...
I kończąc już przysłowiami ludowymi, które są mądrością...
Głowa do góry i już.
Wielkie całusy
Patrycja:)

Ania J. pisze...

Albo czas tak galopuje, albo Wy pędzicie jakoby ten William Fogg:-)
Andy piękne w chmurach. I jeszcze prośba - może dlatego że jestem tuż przed obiadem, na który Jakubek się spóźnia;-) Fotki jedzenia proszę. Steki argentyńskie już pewnie przepadły...?

Anonimowy pisze...

No ładnie! Tylko człowieku spuść blog z oka na kilka dni, a już wszystkie fotki posieją! No trudno - zdarza się. Przeszukajcie jeszcze raz plecaki. Cuda się wszak zdarzają ;) Ale jak o pechu i szczęściu mowa. To ku pokrzepieniu serc moją historię (pn. "wielka wojna pecha z fartem")Wam opiszę :)
..kolega ma mamę w Niemczech. Miał do zabrania parę klamotów. Wziął więc busa.. dwudziestoletniego dodajmy busa ;) ..mnie jako kierowcę-zmiennika i pojechaliśmy sobie na wycieczkę. Wszystko szło pięknie, no ba nawet nudą wiało, Polskę pokonaliśmy spokojnie. Na "szczęście" Los urozmaicił nam tę wycieczkę ;) ..tuż przed wieczorem na niemieckiej "autobanie", jadąc 120 na godzinę, w ulewie, okazało się, że w samochodzie nie działa NIC elektrycznego. Nie było świateł, migaczy, świateł awaryjnych, wspomagania kierownicy i hamulców, i nic na desce rozdzielczej nie działało. Żaden wskaźnik. Ani lampeczki czy wskazóweczki :) Totalna utrata zasilania. Silnik pracował, ale tylko dlatego, że był to stary diesel. Zero elektroniki, raz odpalony chodzi aż ropy zabraknie. Jakim cudem mimo ulewy, trąbiących TIRów zjechałem cało z tej autostrady (kto tam był wie, że 120 to tam raczej zawalidroga) bez wycieraczek, migaczy i świateł - pozostanie zagadką :))) Zatrzymaliśmy się za jakimś zjazdem w szczerym polu. Obok w budce jakaś Niemka sprzedawała swe szparagi. Ponieważ wiatrak przy chłodnicy też nie działał musieliśmy wkrótce zgasić silnik, by się nie zagotował. Klops. Z akumulatorem "nie było kontaktu". Stoimy. 1000km od domu i 500 od celu. 50euro w kieszeni. I właśnie wtedy poczułem, że z banalnej wycieczki zrobiła się Przygoda :) Mówię więc do z lekka załamanego koleżki: "Mariusz! takich trzech jak nas dwóch, to nie ma ani jednego! Damy radę". Zgodnie z hasłem "Polak potrafi" zaczęło się mozolne analizowanie problemu i odzyskiwanie MOCY :) Niemka powiedziała, że tuż za wzgórzem jest stacja benzynowa. Alleluja! Kupiliśmy tam przewody do akumulatora i korzystając z jej samochodu odpaliliśmy ponownie wóz. Co było problemem nadal nie wiemy. Obaj jesteśmy zieloni jak o mechanikę chodzi :))) Nawet kluczy nie mamy. Pojawiło się na szczęście szczątkowe zasilanie. Prądu było tyle, że po zapaleniu świateł (jednak minimum na drodze w nocy) na migacze i nic innego już nie starczało :))) Włączam migacz - gasną światła. Ze zrozumiałych więc względów unikałem migaczy :))) Wiatrak od chłodnicy twardo, wobec deficytu prądu, nie działa - uratuje nas więc tylko chłodzenie podczas jazdy. "Danke liebe Frau" ..i szybko ruszamy :))) I tak jedziemy. 100 km dalej MOC się oddala ponownie.. gasną nawet światła. Zjeżdżamy wpół po omacku do zatoczki. Silnik pracuje, ale znów nic nie działa. Strach go zgasić. Zauważam że przy 2000 obrotów lampka ładowania mży się jednak lekko. 10 minut lekko więc gazuję silnik licząc na uzyskanie odrobiny mocy.. Woda w chłodnicy zaczyna bulgotać, ale staje się cud MOC faktycznie wraca, rusza wiatrak, powoli odzyskujemy inne elektryczne "gadżety". Jak można się cieszyć na migające migacze w samochodzie wie tylko kto je stracił :))) Ba powoli, bo powoli ale działają nawet wycieraczki :))) To jedziemy! Dojechaliśmy przed północą. Nie bez "atrakcji" ale o tym, że GPS zwariował i trzeba było robić mu zimny restart, czy o kobiecie płaczącej nad rozjechanym dzikiem, nawet nie wspominam ;) Kolacja i lulu. Rano samochód nie pali, odpalamy go więc z kabli z akumulatora samochodu mamy kolegi, załadowaliśmy też te klamoty, obiadzik, zwiedzenie okolicy, kolacyjka, krótki "paciorek za szczęśliwy powrót" i jazda. GPS tradycyjnie zwariował i prowadzi nas na manowce, ale już nic nas nie zatrzyma, radzimy sobie i z tym. Powrót był już nudniejszy. Mało nie przejechaliśmy lisa, potem pomyliliśmy zjazdy i GPS uparcie sugerował sforsowanie bariery miedzy pasami i zakręt ;) ..potem tuż przed granicą zatrzymała nas ichnia Polizei (skąd? Frankfut? nad Menem!? ..tym wozem? ..mein Got.. jedźcie szybciej do Polski..) Potem były kosmiczne korki w Polsce, które omijaliśmy polami i jakimiś wsiowymi duktami (GPS był nastawiony na trasy terenowe - ale tym razem się spisał). Późnym wieczorem dotarliśmy wreszcie do domu. Cali szczęśliwi.
Słowem jak ma być ciekawie to problemy muszą być. I wtedy trzeba je rozwiązywać. Inaczej nie ma mowy o Przygodzie :) ..a ten data bank? Pierniczyć.. i tak najważniejsze obrazy zostaną Wam po tej Podróży w głowie. Zamiast na pokaz tysiąca slajdów, zaprosicie nas na "opowieści z dalekich krajów" - pewnie równie będą ciekawe nawet jak lekko zmusza do pracy wyobraźnię.
Pozdrawiam (i przepraszam za przydługi opis)
Naleśnik

Anonimowy pisze...

Naleśnik, no dałeś radę!! Ale mogłeś nie wspominać o dziku, bo ja z tych co płaczą nad dzikiem i mam go teraz przed oczami.
Ale dobrze, ęe dla Was skończyła się ta wyprawa sukcesem.
Pozdrowienia
Patrycja:)

Anonimowy pisze...

no fatalna sprawa z tymi fotami... ale spojrzcie na to w ten sposob ze bedziecie mogli opowiadac ze byliscie nawet tam gdzie nie byliscie... bo zdjecia zagniely;-))

a tak serio to moze macie jakas mozliwosc wrzucania wszystkich fot w kable tj. archiwum googla? polecam link! Sam jestem jeszcze neofita tego programu ale polecam!!! i tez wszystkim innym! to dziala darmowo ale po zaplaceniu chyba 20$ mozna miec jaks mega pojemnosci...

http://picasa.google.com/

MK

Anonimowy pisze...

"..dobrze, że dla Was skończyła się ta wyprawa sukcesem.."
Pati! Każda wyprawa kończy się sukcesem! ..pozostaje tylko kwestia uściślenia definicji tego sukcesu ;)
...jak ze swej Podróży wróci do kraju: MM - sztuk jeden (z "opcją" sztuk dwa, trzy itd do ośmiu chyba ;)) i do tego Bromba - tu sztuk jeden opcje nie wchodzą w grę ;) ....to jak dla mnie będzie to już pełnia sukcesu. Data banki, aparaty, plecaki, buty i co tam jeszcze to tylko (owszem użyteczne) gadżety :)
Pozdrawiam
Naleśnik

majka pisze...

Podroznicy Kochani"
"zasmutkowalam" sie strata waszych fot!!!
na "pocieszenie" napisze ze zdjecia z mojej wyprawy "podgladania ptakow" w Norwegii wyladowalay z aparatem w szczelinie lodowca...a ze w szczeline sie nie zmiescilam ;-))) wiec zostaly tam z dinozaurami
buziaki ..
mam skowronki we wlosach i kieszenie pelne biedronek - ....

Anonimowy pisze...

Krótka wiadomość o naszych Podróżnikach: są w Boliwii w Potosi, zwiadzali kopalnie, dzisiaj mają w planie muzea. Boliwia coraz bardziej im się podoba. Byli też w Tupizie - podobno niesamowite miejsce. Słonecznego dnia wszystkim Czytaczom - mamaT

Anonimowy pisze...

;-)))znikam na dwa tygodnie
juz za Wami tesknie
buziaki kolorowe jak latawce...