czwartek, 15 maja 2008

Calama

Wojtek przezywa ja ¨Calamancja¨, bo troche tu utknelismy. Ale jak zwykle nie ma tego zlego, co by na dobre nie wyszlo. Dzien w tranzycie jest okazja, zeby zorganizowac sie, poczytac gazete, no i oczywiscie popisac. A mamy troche zaleglosci. No to juz:
Drugi dzien w Potosi spedzilismy juz z Agnieszka i Jackiem. Zdecydowalismy nie wracac juz do Tupizy, tylko jechac prosto do Uyuni i tam poszukac wycieczki przez salary i wysokogorska rownine (czyli wlasnie altiplano). W malutkim i w sumie dosc nieciekawym Uyuni co drzwi to agencja turystyczna. Zeby to jakos ogarnac, podzielilismy sie na druzyny i dawaj przeprowadzac wywiady lamanym angielsko-hiszpanskim (Jacek mnie oswiecil, ze w Peru nazywaja ten dialekt mianem ¨Spenglish¨). Nastepnego dnia rano pakowalismy juz plecaki na dach jeepa i w droge. Dodam tez opisy do zdjec w poprzednim poscie, teraz skrotowo. Zaczelismy od cmentarzyska pociagow, obslugujacych kiedys szlak z terytorium obecnego polnocnego Chile przez Uyuni do Potosi, po cenne kopaliny. Dalej na salar. Po drodze widac bylo majaczace z daleka gory, lezace za salrem. Wygladaly jakby unosily sie nad horyzontem, plywaly nad biala, rozmazujaca sie kreska. Spotkalismy tez gnajacego owce pasterza, ktory po 6 dniach pieszej wedrowki byl juz bardzo blisko celu - do Uyuni zostalo mu jeszcze kilka godzin marszu. Dojechalismy do Colchani, wioski, w ktorej odbywa sie obrobka soli (czyszczenie, mieszanie z jodem, pakowanie w torebki). Technika dosc prymitywna, jak obiasnil nam lokalny producent w roli przewodnika (mam wrazenie nieco ad hoc), wszystko odbywa sie ¨solo manualmente¨, brak tu jakichklolwiek maszyn. Tlumaczyc to moze cena za sol - wskazujac na poskladane w kacie izby torebki soli (zgrzewane za pomoca gazowego grzejnika) nasz producent-przewodnik powiedzial, ze kosztuje to 9 boliwianow (ok. 1,2 dolara). W pierwszej chwili myslelismy, ze mowi o jednej torebce, chodzilo jednak o kilkadziesiat torebek poukladanych pietrowo w rzedach.
Z Colchani do miejsca gdzie wydobywa sie sol, bynajmniej nie na olbrzymia skale. Dookola miejsca, gdzie sie zatrzymalismy, widac bylo ze trzy ciezarowki, kilka oddalonych od nas postaci gornikow i mnostwo solnych kopcow, siegajacych mniej wiecej do wysokosci bioder. Wrazenie jednak niesamowite, ciagle wydawalo mi sie, ze to snieg i musialam ciagle przypominac sobie, ze chodzimy i jedziemy po wielkim polu soli. Salar ma okolo 200 km dlugosci. Grover (nasz przewodnik, kierowca, kucharz i mechanik), jedyny z nas, ktory mial swiadomosc tych odleglosci, odrywal nas od aparatow i zaganial do samochodu, jedziemy dalej. Bardzo chcielismy podjechac na polnocny skraj salaru, pod wulkan Tunupa. Pierwszy pomysl byl taki, zeby na niego wejsc, chociaz kawalek do wysokosci, gdzie zalozono mini muzeum mumii, jednak flamingi na skraju salaru, widoki na piekny, kolorowy krater zajely nas na dosc dlugo, a i wedrowka pod gore na tej wysokosci (ok. 4000 m npm) jest nieco bardziej wyczerpujaca niz na nizinach. Podeszlismy wiec tylko kawalek, wystarczajacy, zeby cieszyc sie widokiem na przytulona do zbocza wulkanu wioske, bialy bezkres salaru, zamkniety ze wszystkich stron majaczacymi na horyzoncie gorami czy pojedynczymi stozkami dalekich wulkanow: z tej odleglosci granatowych, niebieskich, szarych. Po lunchu mkniemy w stone Isla de Pescado (wlasciwie jest to nazwa sasiedniej wyspy, ale blad juz powtorzono tyle razy, ze zapozyczenie chyba juz zostanie na zawsze). Wyspa wyglada niesamowicie, to dosc wysokie wzgorze, porosniete olbrzymimi kaktusami, a dookola morze soli o regularnej strukturze plastrow miodu. Na skalach ciagle widac skamieniale koralowce, wlasciwie na kazdym wiekszym kamieniu - to slad historii i tych 16 metrow wody, ktore kiedys przykrywaly salar. Po zwiedzeniu wyspy obowiazkowa sesja fotograficzna: biale tlo pozwala pozbyc sie glebi, splaszyc przestrzen do dwoch wymiarow, pozwala Agnieszce i mnie zmiescic sie do kapelusza Jacka, a Wojtkowi usiasc mi na jezyku. Zabawa przednia, choc pomysl z polozeniem mini-Agnieszki na butach chlopakow skonczyl sie dla nich niezlym masazem plecow - powierzchnia salaru jest dosc chropowata.
Na noc zatrzymalismy sie w solnym schronisku. Sciany, stolki, lozka, stoly - wszystko wykonane z solnych cegiel. W nocy zrobilo sie naprawde zimno, wiec spalismy jak mumie, ubrani po szyje i przykrycie jeszcze dwoma warstwami z kocy.
Kolejnego dnia pozegnalismy sie z salarem. Jednak niesamowitym widokom nie bylo konca - nie jestem w stanie tego wszystkiego wymienic. Rozlegle rowniny miedzy pasmami wulkanow, skaly i ziemia wszelkich kolorow i ksztaltow. Widac na zdjeciach. No i laguny, te naprawde zapieraly dech w piersiach. Grover z rosnacym zadowoleniem i poczuciem narodowej dumy obserwowal nasze reakcje, a jakby nie mial dosc, choc pewny odpowiedzi, pytal za kazdym razem jeszcze: ¨bonito?¨ Flamingi najbardziej nam sie podobaly, choc lamy i vicunias (podobne do lam, tylko jednokolorowe i nieco.. szczuplejsze) tez sie niezle prezentuja. Potem pustynia, znowu pasy barw, cienie plynacych po niebie chmur. Ostatnim widokiem dnia byla Laguna Colorada, zmieniajace kolor wysokogorskie jezioro. Niezwykla barwa wody (czerwien, roz, pomarancz) bierze sie ponoc od zyjacych tam drobnoustrojow. Widok niesamowity, wystarczyloby same jezioro, a tu naokolo jeszcze tak niezwykle krajobrazy. Od wrazen pekaly nam glowy, co zakret, to zachwyt, kazdy podjazd po gorke obiecywal niesamowity widok ze szczytu. Nie wiem, czy ktorekolwiek z nas dalo rade to wszystko zapisac w pamieci.
Druga noc w zaltloczonym juz hostelu. Nad naszym pokojem dziura-swietlik w dachu, przykryta kawalkiem czegos falistego, choc nie wiem, co to za material budowlany. W kazdym razie zimno bylo jeszcze bardziej niz poprzedniej nocy. Mama kazala pic szklaneczke czegos mocniejszego w Azji na zoladek, w Boliwii dzialalo ogrzewajaco, oprocz emocji przy karcianym stole. Zreszta szeroki korytarz schroniska wygladal jak hala karcianego turnieju. Wokol stolow opatulone na kolorowo postacie, na stole karty, kubki z herbata, winem i whisky. Jedynym zrodlem ciepla byl mocno juz leciwy piec koza, na ktorym pomyslowi podroznicy podgrzewali przed snem swoje skarpetki, zeby zaoszczedzic energii na ogrzewanie tak odleglych krancow ciala.
Ostatniego dnia wczesna pobudka. Grover wykazal sie znajomoscia terenu, choc wyjechalismy po kilku innych samochodach, przy gejzerach bylismy drudzy, a do wod termalnych dotarlismy przed wszystkimi. Widac wymiana damskiej rajtuzy, pelniacej od drugiego dnia role paska klinowego, na jej bardziej profesjonalny odpowiednik, dodala mu skrzydel :) Przestal sie w kazdym razie martwic, ze gdzies utkniemy. Gejzery niesamowite, mruczaly, syczaly, bulgotaly, wypluwajac co chwile w gore troche szarego blota i kleby pary. Liczylismy na to, ze zrobi sie nam cieplej, ale zeby naprawde sie ogrzac, trzeba by wskoczyc chyba do srodka, wtedy jednak trzeba by sie przygotowac na znoszenie temperatur daleko wyzszych od tego, co nam bylo potrzebne. Ach, no i jeszcze zapach... Pamietalismy go z Jawy, siarka.
Potem wody termalne i pierwsza od tych kilku dni okazja na ciepla kapiel (czyli biorac pod uwage temperatury poranne i wieczorne, po prostu pierwsza okazja na kapiel). Wojtek wskoczyl pierwszy, MM za nim, jak tylko sie przekonal, ze rozebranie sie do stroju kapielowego nie grozi natychmiastowym przemienieniem sie w bryle lodu. Woda bardzo przyjemna, zabawnie wygladalismy wsrod opatulonych w czapki i rekawiczki postaci, zatrzymujacych sie na brzegu goracej sadzawki. Wyjscie z wody nie nalezalo jednak do najprzyjemniejszych, mozna w takich warunkach bic rekordy w szybkosci ubierania sie od majtek po czapke, a to dobrych kilka warstw. Po kapieli i sniadaniu, wyruszylismy dalej, przez pustynie Salwadora Dali (gladkie szrobrazowe tlo i na nim pojedyncze ciempniejsze skaly o roznych ksztaltach) do laguna blanca i laguna verde, nad ktora goruje wulkan Licancabur. Grover podwiozl nas jeszcze na granice z Chile, skad zjechalismy droga (wreszcie asfalt!) 2 kilometry w dol, do San Pedro de Atacama.
Kolejnego dnia nowe atrakcje, po poznym snaidaniu wypozyczylismy rowery i deski, zeby poprobowac sil w zjazdach z wydmy. Doskonaly sport, ktory najlepiej mozna okreslic mianem bezbolesnego snowboardu. Brombie najbardziej podobal sie ostatni zjazd, klasycznie tylkiem na desce jak na sankach i na kreske w dol!
Po poludniu wycieczka do Valle de la Luna, pieknej skalnej doliny, zeby cieszyc sie widokiem zmieniajacych sie kolorow, ktore zachod slonca wydobywa w magiczny sposob ze stokow And. A ze punkt obserwacyjny na szczycie ogromnej wydmy, to kolejna okazja do zabawy, tym razem bieg z gorki na pazurki po jej ruchomym zboczu. Najciezej bylo z hamowaniem :)
A wczoraj na konie. Nasz przewodnik Evelino wpakowal nas w siodla i przez dwie godziny w bezlitosnym sloncu, przemierzalismy suche gorki i dolki okolic San Pedro. Nic nie bylo w stanie ruszyc koni z miejsca, kiedy w koncu znalazly troche wody w korycie rzeki. Nam tez bylo trudno ruszyc z miejsca, kiedy w koncu wydostalismy sie z siodel :) Popoludnie Wojtek z Malym przeznaczyli na gazety, a my z Aga na kolejna wycieczke. I znowu kalejdoskop zmieniajacych sie krajobrazow: pustynia Atacama, kanion-oaza, salar i laguna pelna falmingow na cudowny, kolorowy zachod slonca. Atacama pusta, goraca i martwa. Z rzadka kepki trw czy niskie krzaki, poza jednym niesamowitym wyjatkiem. Okolo 30 km na poludnie od San Pedro Atacame na pewnym odcinku przecina dosc gesta linia drzew. Ich korzenie, dwu i polkrotnie dluzsze niz wysokosc drzew siegaja do podziemnej rzeki, ktora plynie pod Atacama. Na powierzchnie wychodzi w kanionie obok miejscowosci Toconao, gdzie zywi cudowna zielona oaze, w miejscu gdzie rzeka wryla sie gleboko w skaly. Salar tez zupelnie inny niz w Boliwi, zamiast plaskiej powierzchni jest rumowiskiem slonych krysztalow, siegajacych mniej wiecej do kolan. No i flamingi! Bylo ich pelno i dalo sie je obserwowac z mniejszej odleglosci niz nad lagunami w Boliwii. Widok zabawny: glowy maja niemal caly czas pod woda, ktorej powierzchnia dziala jak lustro. Efekt to symetryczne korpusy flaminga polaczone pozbawiona glowy szyja. Zachod slonca niesamowity, smialysmy sie, ze nasze zdjecia beda przypominac przerobione na rozowo i fioletowo pejzaze z tandetnych pocztowek. Ale co zrobic, kiedy tak to wyglada naprawde? :) No i bylo pieknie.
San Pedro de Atacama to tez raj dla lakomczuchow. Mieso pyszne jak zwykle w tym rejonie swiata, a do tego mozna tez liczyc na to, ze sie znajdzie swoj ulubiony makaron, pyszna pizze i inne klasyczne smakolyki :) Wczoraj nie dalismy juz rady dokonczyc kolacji, tak to jest, jak sie zamawia na glodnego.
Dzisiaj rano dojechalismy do Calamy. No coz. I tu utknelismy. To znaczy, czesc z nas utknela. Pozegnalismy sie bowiem z Agnieszka i Jackiem, ktorzy musieli jechac juz w kierunki Santiago, zeby za pare dni wrocic do Polski. Zrobilo mi sie strasznie smutno i zatesknilam znowu za domem, od paru tygodni wyobrazam sobie, jak wysciskam wszystkich po powrocie. Ryczec bede chyba jak bobr, bo przy pozegnaniu z Malym i Aga oczy tez sie zrobily mokre. Panowie oczywiscie zachowali kamienne twarze :)
Poznym wieczorem nocna podroz do Aricy, jak sie okazalo najwczesniejszy autobus z Calamy rusza o 21.30. I tak to spedzamy caly dzien w gorniczym centrum polnocnego Chile. Chcielismy sie wybrac na ogladanie najwiekszej odkrywkowej kopalni na swiecie, ale okazalo sie, ze punkt widokowy w remoncie i do kopalni wjechac sie nie da. Sa jakies wycieczki zastepcze, ale jutro rano. Nic to. Kawa, gazeta, internet :)

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

No prosze udalo mi sie byc pierwsza! Wow, jestem pod wrazeniem solnych opisow i coraz bardziej skuszona Boliwia. Kate, nie mart sie, ze Maly z Aga wracaja juz do Polski, niedlugo zagoscicie u Olgi :) Pozdrowienia!
M&P

Anonimowy pisze...

Kochani, bardzo dziękuję Wam za przepiękny, barwny opis Waszych wojaży. Nasi Podróżnicy są BARDZO oszczędni w swoich relacjach. Przy okazji pozdrawiam Was serdeczne i życzę szerokiej drogi i wielu, wielu miłych wrażeń podczas dalszej podróży. Mama Małego

Anonimowy pisze...

Głowa do góry Córeczko, już bliżej niż dalej, a wrażeń jeszcze moc, więc uśmiech :)
A Majka przesyła Wam pozdrowienia z nad naszego Bałtyku, więc możesz powspominać Ustkę - mama

Anonimowy pisze...

"..Wyjscie z wody nie nalezalo jednak do najprzyjemniejszych, mozna w takich warunkach bic rekordy w szybkosci ubierania sie od majtek po czapke, a to dobrych kilka warstw.."
To jeszcze nic. Kiedyś trenowałem kajakarstwo. Dawno temu. Zdażyło się nam z koleżką wpaść do jeziora w grudniu. Po brzegach był już gdzie niegdzie lód. Usiedzieć na wyczynowym kajaku prosto, to już jest bowiem wyczyn sam w sobie. My jak widać, "wyczynowcami" jeszcze nie byliśmy :))) Dobrze, że blisko brzegu, bo w trampkach i koszulinach długo byśmy w tej wodzie nie wysiedzieli. Na brzegu, by nie zamarznąć (do kajaka nas jakoś ponownie nie "ciągło") we dwóch, sprintem, z kajakiem na ramionach pognaliśmy do przystani. Ze dwa kilosy było. Szkoda że nikt czasu nie mierzył. ;) Carl Lewis byłby raczej bez szans! ..nawet kataru nie mieliśmy, ale komór kriotermicznych w celach leczniczych unikam jakoś do dziś :))) Pozdrawiam
Naleśnik