środa, 2 lipca 2008

z jednego konca na drugi

Z polnocy na poludnie... Jestesmy juz w Tucson (Arizona, niedaleko na polnoc od granicy z Meksykiem), wyszlismy z klimatyzowanego lotniska prosto w 44-stopniowy upal. (Szczesliwie Dan i Tim szybko przetransportowali nas z powrotem do klimatyzowanego swiata.) Ale wpis mialam zachowany z czescia zdjec z Alaski, nawet nie jedna czwarta tego, co chcemy wam pokazac. Ale skoro juz sa w sieci, to je opublikuje, a reszte pozniej - zrobimy egzotyczny mix Arizony z Alaska.

Widok z cessny na doline, rzeczka wyplywa oczywiscie spod lodowca. Nad nami jak widzicie chmury, wiec tego dnia nie udalo nam sie zobaczyc szczytu McKinley w calej jego okazalosci (naprawde robi wrazenie, jest sporo wyzej niz otaczajace go gory).
Ponizej gory wystajace nad lodowiec, i troche chmury. Sporo bylo o drodze takich pasiastych widokow - zobaczycie dalej.


Na powierzchni lodowca sa piekne blekitne jeziorka, a wlasciwie bardziej kaluze. Ale kolor maja niesamowity, prawie jakby ktos wpuszczal do wody sztuczne barwniki, Mamie kojarzyly sie troche z plamami atramentu. Chyba slusznie :)

Zdjecia sa w odwrotnej kolejnosci, ten widok jest z poczatku lotu, kiedy pod nami bylo jeszcze zielono.

To nie jest nasz samolocik, tylko sasiedni, nasz byl jeszcze troche mniejszy, miescil oprocz pilota dokladnie cztery osoby, do tego na zdjeciu (wierzcie lub nie) miesci sie 7 pasazerow.

Hmm, wydawalo mi sie, ze udalo mi sie ostatnio wrzucic wiecej zdjec... Sama jestem rozczarowana. Wydawalo sie, ze bedziemy mieli tyle czasu w Nashville i Tucson, ale tu ciagle cos sie dzieje. Pierwszego dnia Jan i Bill zaprosili gosci, Coreen i Franka (sasiedzi) oraz Nancy i Deweya. Jak zwykle bylo bardzo wesolo, wesolosc zwiekszala sie zreszta w miare uplywu czasu. Nastepnego dnia wybralismy sie z Jan i Billem na wyprawe kanoe w dol rzeki, calkiem bylo zabawnie, zwlaszcza ze rzeka miala miejscami naprawde malo wody i trzeba bylo wysiadac z kanoe i wypychac go sposrod kamieni, czasami zawieszalismy sie tez na przelomach (ale momentami bylo gleboko i prad calkiem silny, wiec zabralismy sie za splywy bez kanoe, poubierani tylko w kamizelki ratunkowe). Wieczorem wybralismy sie na kolacje do centrum Nashville, przy okazji przypomnielismy sobie, ze to przede wszystkim stolica muzyki: bary pelne, wszystkie neony zapalone, ludzie wylewali sie na chodniki, kolyszac sie i podskakujac do rytmu (albo i nie :)). Czas z Billem i Jan uplywa nam zawsze bardzo szybko, smiejemy sie non stop, kusilo nas nawet, zeby skorzystac z ich propozycji i wyruszyc wspolnie na podboj Rumunii, ale najwyzszy juz czas wracac do rzeczywistosci.
Kolejny dzien spedzilismy na zakupach, ceny w Stanach bardziej niz przystepne - wspominal juz o tym Michal w jednym z komentarzy. Z Nashville wylecielismy w kazdym razie z dodatkowa walizka :) Nie wiem, ile teraz kosztuja bilety lotnicze przez Atlantyk, bo generalnie ceny lotow poszly bardzo w gore, ale jesli ktos potrzebuje laptopa i dajmy na to aparat fotograficzny (takie nieco bardziej skomplikowane wersje), to pewnie nie jest zlym pomyslem polaczenie zakupow z wycieczka do Stanow.
A wczoraj wieczor u Nancy i Deweya (steki z grilla Amerykanie dobrze wiedza jak przygotowywac, Dewey bynajmniej nie jest wyjatkiem), dyskutowalismy zawziecie i o wszystkim, od Busha po Putina, od nadgodzin po podroze, do lozek przegnala nas swiadomosc, ze nastepnego dnia rano zerwac musimy sie przed szosta i jechac na lotnisko. Dobra, postaram sie wrocic przed komputer jeszcze wieczorem.

Brak komentarzy: