Mam gonitwe mysli, wiec nabalaganie pewnie niezliczona liczba watkow. Postaram sie poprawic, ale glowe ciagnie juz w zbyt wiele stron i trudniej tu troche o spokoj.
Pierwszy tydzien w Polsce byl tloczny, przegadany i nieprzytomny - roznica czasu dawala o sobie mocno znac, zasypialismy dopiero okolo piatej rano. Poniewaz w ciagu dnia spac nie chcielismy, zeby zmusic zmeczone organizmy do dostrojenia sie do polskiego zegara, pierwsze dni plynely jak w somnambulicznej wizji, ze scisnietym w czaszce mozgiem, rozgrzanymi oczami i napietymi zylami na czole. I byly cudowne. Pelne ludzi.
W poniedzialek poszlam z rodzicami na spacer, przywitac sie z Warszawa. Saska Kepa jest dla mnie nie zrownana, ruszylismy w strone Mostu Poniatowskiego (ktory zawsze bedzie mi sie kojarzyl z Zamachem Majowym i Marszalkiem Pilsudskim bardziej niz z Poniatowskim), jak zwykle ulica Krolowej Aldony. Na moscie remont, wiec dluzej niz zwykle zostalismy na praskiej stronie. I dobrze. Dobrze, bo na moscie znajome sceny (bardzo sie ucieszylam, bo co ma sie zmarnowac? to przeciez prekursorzy recyklingu!),
a po drugiej stronie rzeki znajoma postac:
Zaczelam sie zastanawiac, czy Syrena byla dziewica? Chyba powinna byc, ale nie pamietam cale tej historii. GTB (Grupo Trzymajaca Bloga) - jakies podpowiedzi?
Wzdluz plotu gazowni (elektrocieplowni?), obok salonu Forda i do Czulego Barbarzyncy. Kawa dobra, ale najlepsze otoczenie - polek uginajacych sie od ksiazek, raj Malego Mongola. Mama tez ruszyla do boju i obie wyszlysmy z nareczem ksiazek (plastikowych toreb nie bierzemy!). A oto my:
Tym sposobem na komodzie mam juz 40-centymetrowej wysokosci gore ksiazek, ktore czekaja na przeczytanie. Dolozylam lektury afrykanskie, bo kolejna wyprawa Afryki raczej nie ominie. Zapomnialam wam wczesniej napisac, ale wsrod napotkanych obiezyswiatow panowala niesamowita moda na "Shantaram" Gregory'ego Davida Robertsa. Z modami to roznie bywa, ale polecal ja tez Peter (moze go pamietacie z indonezyjskich relacji), wiec postanowilam nas w nia zaopatrzyc. To opowiesc o azjatyckich perypetiach australijskiego skazanca. Na razie ostroznie polecam, a po przeczytaniu bardziej definitywnie sie wypowiem w sprawie :)
W poniedzialek spotkalismy sie tez w wiekszym gronie na wieczorne pogaduchy. Tato J. przymierzyl swoja peruwianska czapke :) Tak na marginesie, to zobaczcie sami - Tato J. ma wyglad idealnego podroznika, opala sie prawie na czarno, wiec w Azji i Ameryce Pd. wezma Go za swego. Taki wyglad, a wiemy to po doswiadczeniach podrozy z naszymi rozjasnionymi sloncem blond czuprynami, ma swoje wielkie zalety.
Wrocilismy tez na czerwona kanape Sasiadow. Tam zawsze jest nam dobrze i warto miec takie miejsce (i takich Przyjaciol). A bylo tak:
Na czerwonej kanapie panowie (Brat I., Wojtek i Brat J.), a przed nimi Sasiadeczka w nowej koszulce z Bangkoku i nowym szalu (chyba) z Kambodzy :)
A ponizej my w czasie lustrzanej sesji, na zdjeciu musieli byc wszyscy.
Na Saska Kepe sprowadzila sie Agata, czyli Siostra J., i mieszka jakies 200 metrow od nas. Jak zwykle mieszkanie urzadzone tak, ze chce sie tam przychodzic. A kamienica na Zwyciezow, w ktorej sie znajduje, to swiadek warszawskiej historii. Budynek jest przedwojenny, ze stara klatka schodowa. Lubie wspinac sie do mieszkan po takich klatkach schodowych.
Nad drzwiami pozostalosci powojennych kwaterunkow.
Duze mieszkania dzielono na mniejsze i rozpychano przestrzen (fizyczna, wzrokowa, dzwiekowa) do granic wytrzymalosci, tak by zdolna byla pomiescic kilka rodzin. Takie opowiesci pamietam jeszcze z Wroclawia. Juz calkiem dawno temu do mieszkania rodzicow zapukala pewna staruszka, ktora chciala obejrzec dawne lokum swojej rodziny. W kazdym pokoju 80-metrowego mieszkania ulokowano jedna rodzine, kuchnie i lazienke przeznaczajac do wspolnego uzytku tej kilkunastoosobowej przymusowej spolecznosci. Zreszta z Wroclawiem (i nie tylko z Wroclawiem) zwiazanych jest mnostwo takich opowiesci. Podobno w przepastnych piwnicach i mieszkaniach poniemieckiego miasta wprowadzali sie przesiedlency razem z przydomowa trzoda pozbawiona swoich stajni, chlewow i kurnikow. Jak sie domyslacie, nie dalej niz w tydzien cala kamienice wypelnialy iscie wiejskie zapachy, nierozganiane wcale rozpedzonym na polach wiatrem.
A w sobote szczesliwe chwile - slub i wesele naszych przyjaciol - Kuby i Pauliny. Czy mozna sobie wyobrazic cos bardziej polskiego niz polskie wesele? Lubie myslec, ze biesiadowanie (my, rodacy) mamy we krwi i malo kto robi to od nas lepiej.
Ponizej rozbawiony Bromba (w wersji elegance), pedzi wokol stolow trzymajac za rece pozostalych uczestnikow tradycyjnego weza.
Dobra, uciekam od komputera, dzisiaj obchodzimy z Bromba rocznice slubu. Rocznica pierwsza, ale ze wzgledu na fakt, ze ostatnie szesc i pol miesiaca bylismy razem niemal non stop, liczy sie co najmniej za trzy lata!
Nastepna podroz na poludniowy zachod Ojczyzny, do napisania z Wroclawia! Potem MM zabiera sie za poszukiwanie nowych zrodel dochodu :)