niedziela, 1 czerwca 2008

lima

Wczoraj wieczorem po krotkim locie z Iquitos wyladowalismy w Limie. Miasto robi wrazenie koszmarnego wielkiego slumsu, w drodze z lotniska towarzyszyly na ciagnace sie kilometrami kilkumetrowe odrapane mury zakonczone drutem kolczastym. Po przyjezdzie do centrum mily akcent w postaci kolonialnego Plaza de Armas, schemat znany juz z innych poludniowo-amerykanskich miast, tzn. na srodku zielony skwer, na jednej ze scian XVI albo XVII wieczna katedra, pozostale otoczone budynkami z arkadami.
Dzisiaj od rana zwiedzanie, ja szczerze mowiac jestem juz troche znudzony odwiedzaniem kolejnych klasztorow i koscialow, szczegolnie ze widziane w nich motywy systematycznie sie powtarzaja. Co do Limy to interesujacym akcentem byly katakumby pod klasztorem sw Franciszka, ktore do poczatkow XIX wieku sluzyly jako publiczny cmetarz (wedle slow przewodniczki, konkwistadorzy wierzyli, ze w ten sposob po smierci beda blizej Boga, nie wiem jak jest z Bogiem, ale z pewnoscia blizej jego slug). Katakumby przestaly pelnic swa publiczna funkcje na poczatku XIX wieku i dusze zmarlych mialy spokoj na ok. 100 lat, bo na poczatku XX wieku ktos wpadl na pomysl udostepnienia piwnic kalsztoru zwiedzajacym. W tym celu przeprowadzono niezbedne prace archeologiczne, znalezione szczatki posegregowano w mysl zasady duzy piszczel do duzego piszczela, maly do malego, czaszeczka do czaszeczki, miedniczka do miedniczki itd. przy okazji naliczono, ze w czasie swojego funkcjonowania zebrlo sie tego ok. 25 ooo kompletow, ktore teraz rozczlankowane mozna ogladac rowniutko poukladane w gablotach. Przewodniczka nie omieszkala dodac, ze jeszcze pare lat temu ceglane gabloty nie byly pokryte szklem, ale ze wzgledu na czeste przypadki zabierania sobie elementu przodka na pamiatke (czyzby polscy studenci medycyny znalezli dogodne zrodlo pozyskania eksponatow naukowych?) musiano gablotki zabezpieczyc.
Drugim, juz zdecydowanie mniej makabrycznym miejscem, ktore wzbudzilo w nas zainteresowanie, byla biblioteka. Ze zrozumialych powodow Maly Mongol byl zdecydowanie bardziej zachwycony od Bromby, wrecz byl do tego stopnia zachwycony widokiem pomieszczenia ok 40X10X5, wzdluz ktorego scian na dwoch poziomach (w polowie pomieszczenia mozna bylo wejsc na ciagnaca sie wzdluz calego pomieszczenia antresole po drewnianych spiralnych schodach ze stylowa metalowa porecza) ciagnely sie stosy posegregowanych ze wzgledu na gatunek starodawnych woluminow, a w ktorego centralnym punkcie znajdowaly sie dwa duze ciezkie drewniane stoly do okola ktorych pustawiane byly XIX wieczne fotele obijane skora, ze pociekly mu nieomal lzy po policzkach. Poza tym klasztor nie roznil sie specjalnie od tych dotychczas widzianych, tzn. wspanialy barokowy kosciol z drewnianymi oltarzami (niektore pokryte srebrem lub zlotem) z umieszczona w centralnym punkcie Maryja, bogato rzezbiony drewniany chor, dziedziniec z fontannami i mnostwem roslin, wzdluz ktorego na scianach powieszone byly obrazy przedstawiajace zycie swietego patrona klasztoru, mnostwo plynacych zlotem, srebrem i szlachetnymi kamieniami dewocjonaliow, obrazow ze szkoly cuzcenskiej, w tym oczywiscie pelna pasja Chrystusa, z powtarzajacym sie tu, a nie obecnym w Polsce, motywem Chrystusa podpierajacego sie na kolumnie. Wychodzac z klasztoru franciszkanow zastanowilo mnie tylko jedno, w koncu to zakon zebraczy, skladajacy sluby ubostwa, wiec skad ci pastuszkowie bozy nazbierali tyle materialnego dobra? Zmeczeni z lekka wizytami w kalsztorze i katedrze postanowilismy nabrac sil konsumujac maly lunchyk w knajpce nieopodal Plaza de Armas, ale nie wspominal bym o tym gdyby nie to, ze sprobowalismy w koncu polecanego nam przez naszego przewodnika po Lauce Javiera, oslawionego peruwianskiegto ceviche. Danie to jest lokalnym odpowiednikiem sushi, a skada sie ze smakowitych kawalkow ryby, osmiornicy, kalamarnicy, malzy i innywocow morza, przykrytych kilkoma algami i obficie polanych pikantnym sosem cytrynowo-paprykowym, mniam mniam, palce lizac, cale szczescie ze serwowane jest na kawalku slodkiego manioku i kukurydzy, bo inaczej ciezko byloby ugasic pozar po jego konsumpcji:) Posileni lokalnym przysmakiem moglismy juz wybrac sie w bardziej modernistyczne obszary tego 8 milionowego miasta, czyli w kierunku ocenanu - do Miraflores i Parque del Amor. Jesli o mnie chodzi to jedynym sympatycznym framgentem miasta byl w tym miejscu wylacznie zaagospodarowany w formie malego parku odcinek trawnika pomiedzy ulica, a klifem opadajacym jakies 75 m w dol do oceanu, widok na druga strone ulicy, na badz co badz luksuowa dzielnice Limy, nasuwal mi skojarzenia z polotem architektury chojnego Gierka, ktora mozna ogladac np. w postaci polularnego wroclawskieogo malego Manhattanu, powszechnie znanego rowniez pod popularnym choc odrobine pejoratywnym okresleniem sedesowce (chociaz moze przesadzam, sedesowce przynajmniej w zalozeniu mialy byc awangardowym projektem). Czytelnicy z Warszawy moga wstawic sobie w to miejsce urok osiedla za Zelazna Brama.
Widok z druga strony juz zdecydowanie lepszy, bezkresny Pacyfik, dzisiaj stosunkowo spokojny, chociaz cigle wabiacy rzesze surferow czekajacych na wymarzona fale.
Ale co tu przynudzac o Limie, duzo ciekawsza przygoda zakonczyla sie wczoraj wieczorem wylotem z Iquitos, ale po kolei. Zaczelo sie od porannego budzika, ktory mial nas zerwac z lozka na wizyte w Belen, dzielnicy Iquitos zachwalanej przez Malego i Age ze wzgledu na urok zbudowanych na palach i na wodzie domow. Trudy wczesniejszej podrozy i wypitego dzien wczesniej wieczorem piwa daly o sobie znac i zgodnie postanowilismy pozostawic uroki tej dzielnicy Iquitos na wylacznosc naszym przyjaciolom ze Zwyciezcow:) zwleklismy sie z lozka dopiero po 8, tak by ledwie zdazyc ze sniadaniem przed przybyciem naszego przewodnika Victora Raula Gonzalesa .... i 3 jeszcze innych zapomnianych juz przez nas nazwisk, znanego rowniez w niektorych kregach turystow pod wdzieczna ksywka Wolf. Nastepnie krotki spacer na koniec uliczki, zaladunek na niewielka lodz motorowa i dwie godziny szybkiej (ok 45km/h) podrozy w gore Amazonki. Po drodze zatrzymujemy sie w lokalnym, polozonym nad Amazonka miasteczku, gdzie probujemy z Kaska lokalnych potraw, mi trafia sie zawiniety w lisc palmowy kawalek ryby gotowany z pure z manioku, a Kasce bardziej cywilizowany ryz z kurczakiem przyzadzony w ten sam sposob. Maniok i rybe czuc rzeka, co pozniej okaze sie brzemienne w skutkach, ale w tym momencie ruszamy dale, by po kolejnych dwudziestu kilku minutach dotrzec do Chulla-Chaqui lodge, czyli kilku zbudowanych na palach domow krytych strzecha z lisci palmowych. Zakwaterowanie i dobor kaloszy zajmuje nam kilkanascie minut (Malemu do kaloszka nie miescila sie lydka, mnie ciezko bylo wepchnac do buta podbicie) i juz nasz przewodnik goni nas do dzungli, ktora wyrasta kilka metrow za ostatnim z domow. Przygoda z natura rozpoczyna sie od prezentacji naturalnego barwnika, ktorym Kaska maluje sie w barwy wojenne, a Wolf bardziej zawadiacko przybiera barwy cyrkowego klowna:) Poznajemy rowniez na poczatek kilka rodzajow mrowek, zaczynajac od gigantow majacych po ok. 2 centymetry, ktorych ukaszenia sa bardzo bolesna, a konczac na malych czerwonych mroweczkach, dowiadujemy sie o leczniczych drzewach (np. wywar z kory jednego z nich stosuje sie na przeczyszczenie i pozbycie sie pasozytow, nie mozna go jednak stosowac w obecnosci kobiet w ciazy, bo w tajemniczy sposob istoty te blokuja caly proces, co moze zakonczyc sie fatalnie dla zazywajacego urokow medycyny naturalnej). W miedzyczasie nasz przewodnik montuje sobie z lisci palmy wianek i ustraja go wielkim lisciem przybierajac lacznie ze swoim makijazem wyglad z lekka absurdalnego amazonskiego wodza. Z ciekawych rzeczy dowiadujemy sie rowniez jak sporzadzic szczyt chaty z lisci palmowych, w tej sècjalnosci zwycieza jako znany rzemieslnik Bromba, a Maly Mongol z braku cierpliwosci konczy na sporzadzeniu sobie wianka na glowe. Po krotkiej przerwie na calkiem obfity i smakowity obiad, zakonczony krotka hamakowa sjesta ruszamy na polowanie leniwca. Ruszamy oczywiscie na pokladzie Titanica, czyli kanoe wykonanego z pnia drzewa, nasza lodz tak jak Titanic, bierze po drodze wode, ale nasz przewodnik nicznym nie zrazony wybiera ja wioslem i zasuwamy przez zalany las dalej na poszukiwanie leniwca. W koncu udaje nam, a wlasciwie Viktorowi, wypatrzec jedna sztuke, my uzywalismy lornetki, a i tak czasami ciezko bylo nam dostrzec to, co on zauwazyl golym okiem, i po krotkich konsultacjach uznajemy, ze przyjmiemy czwartego pasazera na poklad. Polowanie jak to polowanie, nie moze obyc sie bez ofiar, tym razem mysliwy Bromba stracil w walce ze spadajacym z drzewa leniwcem w otmetach rio Tapira swoje szkla powiekszajace. Wolf nie zwazajac na zagrozenie ze strony krokodyli, pirani i co tam jeszcze nie zyje w tych wodach, zanurzal sie ku przerazeniu Malego Mongola raz po raz w metnej wodzie w poszukiwaniu moich okularow, i po mimo naszych zapewnien, ze nic sie nie stalo i zawsze moge uzyc substytutu w postaci szkiel kontaktowych, nie chcial spoczac dopoki nie dokona 10 nurkowan: W koncu ublagany przez Malego Mongola wraca do kanoe. Okazuje sie, ze Victor, jest lokalnym chlopakiem, ktory wychowal sie w wiosce odleglej od naszej lodgy o kilka kilometrow, a zalozonej przez jego dziadka i jego 3 zony kilkadziesiat lat wczesniej, wiec zna okoliczna dzungle i jej zwierzeta jak wlasna kieszen. Wspomniana wioske mamy okazje rowniez obejrzec, zamieszkuje ja obecznie rodzina Victora i jego 39 wujkow w raz z zonami i dziatkami, w doma polozonych wzdluz ciagnacego sie 2 kilometry betonowego chodnika - daru rzadu peruwianskiego dla lokalnej spolecznosci. Na koncu chodnika, z jednej strony znajduja sie przedszkole, szkola podstawowa i szkola srednia oraz chata lokalnej wladzy, a z drugiej nie wiadomo czy nie wazniejsze dla lokalnej spolecznosci boisko do pilki noznej i dwie drewniane cele w ktorych jedni wujkowie zamykaja drugich wujkow, jesli ci nie chca przestrzegac ustanowionych przez lokalna spolecznosc praw (np. obowiazkowego koszenia trawy na boisku lub palenia plastikowych smieci raz w tygodniu i dbania o swoj kawalek rzadowego chodnika).
Wieczorem wyruszamy na szukanie krokodyla, na zmiane wioslujemy wiec po rzece, brniemy w kaloszach przez lokalne plytkie wody, szlam i bloto (w miedzyczasie okazuje sie ze moze moje kalosze dobrze pasuja, ale ze szczelnoscia sa troche na bakier), zeby znowu wioslowac po lokalnej rzece, znow brnac przez bloto.... az docieramy do jezora smierci, gdzie zakonczyl swoj zywot dziadek naszego przewodnika, skonsumowany zapewne przez jedno z tych uroczych zwierzat, ktore chcemy wypatrywac. Po drodze Victor opowiada nam o krokodylu gigancie, na ktorym rozpalil kiedys ognisko, a ten niewdziecznik zamiast ogrzac sie w cieple plomienia odplynal mu z garnkiem i zanurkowal na srodku jeziora, 25 metrowej nieczulej na bol anakondzie ktora maskuje sie tak dobrze, ze rosna na niej drzewa i krzewy i mozna na niej strugac patyki, anakondzie strzelajacej woda i innych lokalnych potworach. Tak przygotowanie mentalni ruszamy naszym Titanicem na podboj jeziora smierci, dopoki jest widno atmosfera jest calkiem zrelaksowana i podejmujemy z Malym Mongolem nielatwa sztuke nawigowania nasza lodzia za pomoca wiosla, ktora konczy sie co i raz dokowaniem w krzakach. Wraz z zapadaniem zmroku mina MM coraz bardziej rzednie, a w momencie gdy w swietle latarki widzimy swiecace czerwone slepia, a Victor wyciaga malego gada golymi rekami z wody, MM jest juz w pelni gotowa wracac do pokoju. Co tu duzo mowic, na swojego duzego krokodyla bede musial jeszcze troche poczekac, chyba powinienem jeszcze tylko dodac, ze niegdy nie widzialem Kaski tak zgodnie i z takim zapalem brnacej przez bloto za przewodnikiem jak w drodze powrotenej do Chulla-Chaqui lodge. Jak by na to nie patrzec noc dodaje dzungli uroku, a tarantule i inne robactwo wybiera sie w tedy na zer.
Nastepnego dnia rano mielismy ruszyc na lowienie pirani, Bromba niestety zostal zwalony z nog, lub raczej posadzony na tronie przez brzemienne skutki rybki w manioku i dopiero polaczone sily i wiedza amazonskich indian (syrop z lodygi mlodego bananowca), redneckow z Lynchburga, czarnych z Atlanty i moc wegla postawily go z powrotem na nogi. W tym czasie Maly Mongol wyciagnal z wody 6 piranii i zlamal kijaszek-wedke na 3 metrowej anakondzie (to wszystko w swietle dnia ;). Po trzech dniach z zalem zegnalismy sie z Amazonia, w droge powrotna zapakowano nas na lokalna aluminiwa lodke wraz z naszymi plecakami i 10 innymi pasazerami i pomknelismy w strone Iquitos. Zajelismy fantastyczne miejsca na dziobie z przepieknym widokiem na Amazonke i toczace sie na niej zycie, i nie bylo by w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, ze dalbym slowo, ze na lodke nie zmiesci sie wiecej niz 5 osob nie mowiac nic o plecakach (wiec innego miejsca niz dziob zalewany co i rusz fala nie bylo), i to ze kilometr przed portem zabraklo nam paliwa, a lodka zaczela nabierac wody, cale szczescie nasz dzielny kapitan nie stracil zimnej krwi, wyciagnal spara sztachetke i zaczal wioslowac w strone portu, zadanie utrudnialy mu troche inne speedboaty pasazerskie, ktore co rusz przelatywaly z obrzymia predkoscia kolo nas zalewajac nas potezna fala. Ostatecznie zostalismy milosiernie wzieci na hol i dociagnieci na najblizsza stacje benzynowa. Co by nie mowic szkoda ze przygoda w Amazonii tak szybko sie skonczyla.

P.S. Korzystajac z okazji przesylam tytuly literatury obowiazkowej dla wiernych czytelnikow bloga, "Inkowie i tajemnica Machu Picchu", "Aztekowie i tajemnica kalendarza" pozycje popelnione przez spotkanego przez nas w Cuzco Jacka Walczaka, a uratowane z mrokow zapomnienia i rekomendowane przez Malego Mongola:)

7 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Bardzo się cieszymy, że nasze Dzieciątka całe i zdrowe wyszły, a raczej wypłynęły szczęśliwie z dżungli. A z okazji dzisiejszego święta życzymy Im i innym Dzieciom wielu, wielu miłych wrażeń przeżywanych z uśmiechem na buziach - mamaT i tataJ

Anonimowy pisze...

"..Bardzo się cieszymy, że nasze Dzieciątka.."
A choć po jakimś misiu naszym "Dzieciątkom" z okazji święta kupić nie łaska? :)))

Wiecie co "Maciu-piciu", dżungle, klasztory, aligatory, zaginione w Amazonce "bingle" Bromby.. trochę jak Indianę Jones'a się ten blog czyta... :))) U nas wybuchło zaś lato. Przedwczoraj. Jest "sielskoanielsko". Takie polskie, słoneczne, zielone lato bez meczących zbytnio jeszcze upałów. Wczoraj wieczorem pomału "pokręciłem" sobie z tej okazji rowerkiem na pobliski most nad Supraślą (Rospuda jest zdecydowanie przereklamowana). Piękna, półnaturalna, meandrująca rzeczka jakich wciąż pełno na Wschodzie. Usiadłem sobie na barierce dyndając nogami nad wodą. Wyciągnąłem jak to się mówi "z zanadrza" małe "Tyskie". Otwierając butelkę usłyszałem te magiczne, chwytające za każde męskie serce "tssssst" i pierwszy łyk piwa spłynął do mej gardzieli ;) Słońce właśnie zachodziło, nad doliną snuły się już mgły i tylko czubki krzewów i krzewów w niej jeszcze wystawały. Po prawej lśniące kopuły pięćsetletniej cerkwi, po lewej torfowisko - czysta, nie tknięta ludzką ręką dzicz. Siedziałem i patrzyłem. Trochę się już na takie widoki "uodporniłem", ale czasem i mnie coś jeszcze zamurowuje. Żaby kumkały, ptaszki jak to przed wieczorem ćwierkotały, piękne rowerzystki po ścieżce sobie śmigały ;).... no raj. :)))) I właśnie wtedy pomyślałem, że pewnie wieczorkiem przeczytam sobie w sieci co tam u Was, pozazdroszczę, ale potem walnę się na SWE łóżko, zawinę w SWĄ kołderkę i pomyślę, że brak choćby tych dwóch rzeczy, po tych paru miesiącach "w trasie" musi się już Wam już dobrze dawać we znaki ;)
Pozdrawiam
Naleśnik

Anonimowy pisze...

brrrrrrrrrrr
zar leje sie z niema od rana
moglabym siedziec w lodowce z butelka piwa i lodami...
a tu trzeba poturlac sie do pracy
fajnie ze juz dzungle macie za soba
pozdrawiam
p.s Kochane Dziewczyny "trzymajace bloga" zbliza sie wielkopomna chwila - 8 czerwca - czas ostrzyc pazurki na Nalesnika
majka

Anonimowy pisze...

(_`,_' )
) `\
/ '. |
| `,
\,_ `-/
,&&&&&V
,&&&&&&&&:
,&&&&&&&&&&;
| |&&&&&&&|\
| | |_)_
| | ;_/ |
'--' `,.--. |
\_ | |--'
`-._\__/

Wspólny miś dla kochanych wszystkich Dzieciątek :))))

Anonimowy pisze...

.(._`,._'.)
..)........`\
./.........'o.|
.|............`,
..\,_......`-/
...,&&&&&V
..,&&&&&&&&:
,&&&&&&&&&&;
|....|&&&&&&&|\
|....|.............|_)_
|....|.............;_/.|
.'----'.......`,.--.......|
.....\_.......|......|--'
........`.--.__\__/

Miś jeszcze raz robi "a ku ku!?" - mamaT + Maja

Anonimowy pisze...

Naleśnik,
przygotuj się
8 czerwca nadciąga!!!!
Pat

Anonimowy pisze...

O Kyrieelejzon - będzie się chyba tego 8-go działo... :)
Naleśnik-co-się-życzeń-wcale-nie-lęka