wtorek, 1 kwietnia 2008

Goracy Czerwony Srodek

Ufff... Jak to wszystko teraz opowiedziec? Zaczne od najprostszych faktow. Jestesmy w Alice Springs, ponownie. Tym razem zatrzymalismy sie tutaj na chwile dluzej - samochod wymaga przegladu technicznego. Jesli jedzie sie przez "czerwony srodek" Australii, dodatkowym warunkiem wynajmu "Wicked Car'a" jest przeglad techniczny w Alice. Nasz okazal sie owocny - do wymiany poszla uszczelka w pompie paliwowej, ktora skrycie w nocy wypuszcza paliwo i poranki zaczynaja sie od wielkiego kaszlu silnika, ktory trwa tak dlugo az zaschnieta gardziel pompy znowu poczuje ozywczy smak diesla. Dzwieki przy odpalaniu powoduja zwykle, ze uwaga gosci kempingu koncentruje sie na nas, ale zajmuje to jedynie chwile, kiedy w glowach widzow rodzi sie konstatacja, ze dzwieki silnika dokonale pasuja do wygladu naszego pojazdu. Zadowoleni z nowo odzyskanej harmonii dzwieku i obrazu w Bozym swiecie, wracaja do sniadan, zbrojnych (w szczoteczki do zebow) gonitw za dzieciakami, ktorym reklamy o nieswiezym zapachu i prochnicy nie zrobily jeszcze wody z mozgu. A propos kempingow, poranki zwykle sa bardzo mile. Okolo 6.30 budzi nas pomaranczowe, cieple swiatlo. Panuje cudowna cisza, czasami mamy szczescie do niezwyklych gosci. W Daly Waters przy sniadaniu (Bromba serwowal makaron z sosem znad naszej jednopalnikowej butli gazowej, mniam!) towarzyszyly nam dwa piekne krolewskie pawie. W Erldundzie do lazienki odprowadzal mnie kangur, co jako urodzona milosniczka zwierzat przyjelam z mieszanka ciekawosci i przerazenia.
No i oczywiscie wdrapalismy sie na Uluru. Podejscie jest dosc ciezkie, nie tylko ze wzgledu na to, ze wchodzi sie bardzo stroma sciezka po praktycznie gladkiej skale: jest potwornie goraco, co powoduje, ze czlowiek meczy sie wielokrotnie szybciej. Kazda praktycznie tablica informacyjna i kazda ulotka zawiera ostrzezenia dotyczace wdrapywania sie na Uluru - bez zadnych uprzejmych rad, od razu do rzeczy: odpadniecie od skaly i zawal serca. Nie dalismy sie przestraszyc (liczba tablic tzw. straszacych w Australii jest niesamowita, wiec albo kierujesz sie zdrowym rozsadkiem (Bromba), albo zaczynasz myslec, ze kazda aktywnosc to pewna smierc, a co najmniej duze prawdopodobienstwo pozegnania sie z tym swiatem (MM)). No i warto bylo stawiac na rozsadek (oraz czeste przystanki na odpoczynek i mnostwo wody :)) - widok z Uluru jest niesamowity, i to po ok. 130 km w kazda strone! Sama skala Uluru wyglada kosmicznie - wznosi sie na niemal 400 metrow ponad plaska pustynna rownine. Z daleka widac tez skaly Kata Tjuta, zwane (milej dla nas) - the Olgas. Po "Olgach" odbylismy juz krotszy spacer, dosc zmeczeni po wejsciu na Uluru (i zejsciu). Temperatur nie wytrzymaly niestety moje stare dobre gorskie buty - rozpuscil sie klej i podeszwa klapala przy kazdym kroku. I pomyslec, ze 11 sezonow w umiarkowanym klimacie nie zdolalo ich zniszczyc, a pare godzin w tym upale i kaput.
Na kolejny "gorski" spacer po Kings Canyon zlepilismy je brazowa tasma do pakowania, ale niestety tasma po dwoch godzinach wedrowki tez sie przedarla. A propos Kings Canyon: jest piekny, ale nie moge tak zupelnie bezwarunkowo go polecic. Dosc istotna wada podrozowania po tej czesci Australii w Kings Canyon objawila sie juz w calkowicie nieznosnym wydaniu. Chmary, ale to chmary nieprzebrane, much! Splywaja po skroniach z kroplami potu, wedruja po spieczonych ustach, po linii nosa. Przedzieraja sie pod okulary sloneczne do kacikow oczu, na powieki. Jesli przelatuja akurat obok nosa lub ust, kiedy wdycha sie powietrze, zgadnijcie, gdzie koncza zywot. Wielu turystow nosi na glowach siatki przeciwmusze, ale (az do Muszego Jaru, jak nazwalismy Kings Canyon) uwazalam, ze lepiej znosic muchy niz stac sie ikona antyestetyki i nosic glowe w czarnym komine, ktory swiat na zewnatrz sieka na male kwadraciki. Teraz twierdze, ze calkiem bez uprzedzen powinno sie rozwazyc wetkniecie glowy w czarny antyetstetyczny komin. (Dokladnie rzecz ujmujac, punkt przelamania nastapil po pluciu martwa mucha w.. Ogrodzie Edenu - tak nazywa sie zielona oaza, oslonieta ze wszystkich stron wysoka skalna sciana, najpiekniejszy punkt Muszego Jaru).
Potajemnie przed wlascicielami Wicked Cara (czyli po prostu po polsku) wspomne, ze Bromba uprowadzil (tak!) Malego Mongola, mimo jego zywiolowych protestow, na zwiedzanie kraterow po uderzeniu meteorytu (jedyne 4700 lat temu). Groza sytuacji streszczala sie w tym prostym fakcie, ze kratery leza jakies 18 kilometrow w bok od asfaltowej drogi i prowadzi do nich droga tzw. gruntowa, co w pustynnym wydaniu oznacza karbowany trakt z mnostwem kamieni, ktore tylko ostrza krawedzie na mysl o oponach wicked cara. Wjazd na ten szlak byl tez jasnym pogwalceniem zasady pacta sunt servanda, jako ze umowa kaze nam jezdzic tylko po asfaltowych nawierzchniach. Wrazenia na Brombie nie zrobila tez wielka tablica wzywajaca do przemyslenia ponownie alternatywnych tras, uznal ja bowiem za kolejny przejaw macdonaldowych ostrzezen przed smiertelnym zagrozeniem ze strony goracej kawy w plastikowym kubku. Ja mialam juz w glowie obraz zakopanej na piaszczystej lesniej drodze lady, w ktorej siedzialysmy z kilkuletnia wowczas Agata, podczas gdy Tato usilowal wykombinowac, jak sie stamtad ruszyc dalej. (Jest cos w tych prawdach o doborze zyciowego partnera...) Uswiadomilam sobie tez kilka faktow typu: brak zasiegu telefonu, nadchodzacy zmierzch i praktyczna gwarancja, ze nastepny samochod z brombopodobnym turysta moze nadjechac dopiero kolejnego dnia... I tyle newrow na darmo! Krater byl piekny (mimo much) swiatlo zachodu miekkie i wydobywajace cos magicznego z pustkowia, skal i chmur. Oczywiscie opony ocalaly, a po drodze minelismy kilka samochodow. (Samokrytyka zostala zlozona.)
Kolejna rozmowe o tolerancji ryzyka odbylismy wczoraj. Droga z Muszego Jaru do Erldundy dzialala wczoraj po zmroku doslownie jak magnes na kangury. Bylo ich pelno, a maja to do siebie, ze podnosza lby (i wchodza w zasieg reflektorow samochodu) dopiero, kiedy jest sie juz naprawde blisko. Pobocza doslownie uslane tu sa kangurzymi trupami. Wojtek twierdzi, ze sprawca tych smierci sa glownie roadtrainy, ktorych kierowcy nawet nie zdejmuja nogi z pedalu gazu, kiedy widza kangura. Dla nas jednak (pomijajac juz nawet cierpienia ze strony kangura) zderzenie z kangurem nie byloby ani przyjemne, ani bezpieczne - nasz wicked car poza wojowniczym haslem na desce rozdzielczej ("run the fu..ers down" wpisujacym sie doskonale w styl firmy), niespecjalnie nadaje sie do wypelniania tej szlachetnej misji - nie mamy nawet kangurzego zderzaka! Wracajac jednak na wczorajsza trase do Erldundy, po paru przeskokach przez jezdnie tuz przed naszymi oczami, Bromba zgodzil sie wreszcie zwolnic :)
Po tych wszystkich ograniczeniach wojowniczej wolnosci Bromby, prima aprilis jest Wojtkowym dniem idealem (zadaniem Malego Mongola jest dzis milczec i podazac za Bromba ;)). Zaczelismy od muzeum starych pociagow i wszelakich automobili - legend trasy przez centrum Australii. Bromba w muzeum poznawal wnetrznosci silnikow i czego tam jeszcze, Maly Mongol po drugiej stronie plotu na parkingu z ksiazka (i kanapkami). Oto ideal indywidualnej wolnosci w duecie. Potem centrum jaszczurek. Dalam sie nawet "pocalowac" w policzek przez jaszczurke o niebieskim jezyku i praktycznie przezroczystej skorze (ku uciesze mojego ulubionego fotografa). Bromba za to oddawal sie bez umiaru lokalnym atrakcjom - nosil na rekach wszystkie mozliwe jaszczurki, a na koniec dal sie "ubrac" w szal z gigantycznego pytona. Udalo mi sie go powstrzymac przed wlazeniem na ogrodzenie terenu krokodyla, jedynie dzieki przywolaniu artykulu z ubieglotygodniowej gazety o odgryzionej rece turysty, ktory z tzw. bezpiecznej odleglosci fotografowal te urocze zwierzatka. Gazeta oczywiscie zamiescila zdjecie krokodyla z reka, ktore zrobil uprzejmy wspoltowarzysz ofiary (zakladam, ze po udzieleniu pierwszej pomocy).
To tyle. Port usb zalepiony.

10 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Wreszcie jakiś pościk!

"Wrazenia na Brombie nie zrobila tez wielka tablica (...) uznał ją bowiem za kolejny przejaw macdonaldowych ostrzezen przed smiertelnym zagrozeniem ze strony goracej kawy w plastikowym kubku"

I coś w tym jest. Ja jako egzemplarz z lekko niedzisiejszego pokolenia wychowanego jeszcze na Czterech Pancernych (..i psie) dziś wiem, że tak naprawdę w życiu warto przejmować się jedynie tabliczkami ostrzegawczymi typu ACHTUNG MINEN! ...nawet jak dopisano na niej cyrylicą MIN NIET :))))) ..warto rzec jasna zachować we wszystkim zdrowy rozsądek i nie karmić z ręki np. krokodyla, ale Przygoda wymaga czasem przełamywania biurokratycznych ograniczeń. Pozdrowienia
Naleśnik

Anonimowy pisze...

;-)
jestem pod wrazeniem - tyle napisaliscie ;-)
buzioly od wzruszonej pszczoly (majka)

Anonimowy pisze...

co jest z tym zalepianiem?? to jakas nowa moda na swiecie? zupelnie nie rozumiem.. moze trzeba po prostu odkleic jak juz tak szarzujecie i prawa wszelkie lamiecie :) ale dobra, juz nie napieram, chyba to przerobilismy w ostatnich komentarzach. spotkania pierwszego stopnia z fauna i flora mrozace krew w zylach, ale jakze fascynujace :)no i 'the olgas'.. zaczyna mi sie podobac w tej australii :) olgita.

Anonimowy pisze...

Drodzy Czytelnicy,trudno oczekiwac szerokopasmowego I-netu na obszarze TP, 4 razy wiekszym od Polski a gdzie zyje 200 tys.ludzi razem z turystami. Tam raczej diabel mowi dobranoc.Bromba pewno powie ,ze to sporo kosztuje a chetnych na kupno uslugi nie widac. Mysle,ze jednak nawet przydrozny komputer z zaklejonym portem USB przyjmie opis zlocisto-brazowej sawanny,milczacej w promieniach morderczego slonca i tetniacej zyciem w nocy ( to te weze w swietle latarki).To moze wiecej niz zdjecie z fotoautomatu, pobudza wyobraznie.Oczywiscie zdjecia jako dopelnienie tekstu zawsze mile widziane ,a w szczegolnosci z buziami naszych dzielnych podroznikow. Przepraszam,za moje skrzywienie zawodowe i nieudolne nasladowanie MM.
Pozdrawiam Wszystkich
Tato-J

Anonimowy pisze...

"..trudno oczekiwac szerokopasmowego I-netu na obszarze TP.."

"TP" to Terytorium Północne czy Telekomunikacja Polska? Jak jednak tepsa, to by się nawet wszystko zgadzało :)))) To i tam tą plagę egipską mają?! Oj żartuję ;)
Teraz to już nawet wiem, po kim MM ma talent reporterski :))))
Pozdrawiam
Naleśnik

Anonimowy pisze...

Ostatecznie przekonaliśie mnie, że taka wyprawa ma sens;-) skoro zabija nawet najwytrwalsze obuwie, niezniszczalne w naszym klimacie! Od lat powtarzam Jakubkowi, że buty strasze niz Alek (lat 8!) należy wyrzucić, a on przekouje od lat, że są jeszcze dobre. Jedna wyprawa i pół szafy miałabym wolne:-)
PS. Ten nasz Wojciech jeszcze odważniejszy niż przed wyjazdem:-)!
sąsiadeczka

Anonimowy pisze...

Czesc Kasia/Wojtek
Z Monika czytamy co kilka dni wasza strone, niesamowicie macie. Mamy dla was wiadomosc, ze Monika jest wciazy!! Juz 4 miesiace!! Czymamy ciuki dla was.

Michal

Anonimowy pisze...

Kasia,

Strasznie dawno temu, mojej siostrze podczas przemierzania praskiej starowki tez odpadla podeszwa. W akcie desperacji, skleilismy ja wtedy prowizorycznie wyzuta guma do zucia, o dziwo but trzymal sie przez kolejnych pare lat. Polecam wiec tego sposobu.

M&P

Anonimowy pisze...

"..Ten nasz Wojciech jeszcze odważniejszy niż przed wyjazdem.."

..żeby tam tylko odważny, z opisów wynika, że mówiąc wprost to niemal "mąż nieustraszony co się krokodylom nawet nie kłania". Ech.. Jakżesz bezpiecznie musi się czuć nasza drobna MM w Jego ramionach. Normalnie jak Jane u Tarzana :))) ..tyle, że podobnie jak Olgita zauważam, iż zastanawiające jest, że byle plasterka na porcie odlepić się pękają :) ..olaboga! Jak Im kiedyś zamek w drzwiach do domu ktoś plastrem zalepi, to jeszcze normalnie umrą pod własną klamką z głodu ...bo strach plasterka będzie ruszyć :))) Jedyne wytłumaczenie tego fenomenu, to takie, że u "australianów" grozi za to dożywocie i nawet Nieustraszoną Brombą to jednak wstrząsa do głębi. Co tam tablice ostrzegawcze! ...PLASTER to dopiero ma dla Polaka MOC :))) Dobra żartuję.. nie ruszajcie tych piekielnych plastrów, jak Was za to niedajbóg zapuszkują, to oprócz "wizji" i "fonia" nam na dłużej jeszcze tu zniknie.. a "wciągłem" się już w te Wasze plegrynacje i "odwyk" zniósłbym chyba ciężko ;)
Naleśnik

Anonimowy pisze...

ku przestrodze
"Fiński turysta urwał ucho posągowi z Wyspy Wielkanocnej"

Fiński turysta został zatrzymany na Wyspie Wielkanocnej za próbę kradzieży kawałka ucha jednej ze słynnych kamiennych figur. Grozi mu do siedmiu lat więzienia.

Tamtejsza policja ma świadka, który widział, jak w Wielkanocną Niedzielę na plaży Anakena Marko Kulju urywa płat kamiennego ucha z czterometrowej figury. Fragment posągu upadł na ziemię i rozleciał się na kawałki.

Kulju odpowie za dewastację pomnika, za co grozi mu - oprócz więzienia - wysoka grzywna.

Posągi Wyspy Wielkanocnej to tysiącletnie figury przedstawiające głowy moai, najbardziej znane osiągnięcie cywilizacji polinezyjskich mieszkańców wyspy. Jest ich około 900.

- Takie rzeczy nie zdarzają się codziennie, ale się zdarzają. Niestety, prawie niemożliwa jest pełna kontrola posągów, bo Wyspa Wielkanocna jest obszarem o ogromnej wartości archeologicznej, a strażnicy parku nie są w stanie zapobiec tego typu incydentom - powiedziała przedstawiciel rządu Liliana Castro.

Wyspa Wielkanocna to terytorium zamorskie należące do Chile."
majka
p.s
zrodlo